Jak pięknie, że może być tak pięknie - Jordania



Pierwszy raz z liną zetknęłam się mając 15 lat. Wtedy to mój fantastyczny kuzyn, wziął mnie na skałki i pozwolił się wspinać.

Nie była to spektakularna wspinaczka, szybko odpadłam od ściany, zawisłam między niebem a ziemią i tak sobie dyndałam, dopóki nie zrozumiałam, że jedyne wyjście z tej sytuacji to wyjście w górę.

Po tym skalnym incydencie przez bardzo wiele lat nie myślałam o wspinaczce, traktując ludzi uprawiających ten sport za elitarną grupę.

Po latach spotkałam Justynkę, która zapewne urodziła się w uprzęży. To jej pasja od lat, a po skałach porusza sią tak sprawnie, że pająki mogą zazdrościć.

Oczywiście na pewnym etapie naszej znajomości musiałyśmy dojść do ściany, a tam powiązane liną sprawdzałyśmy, ile moja koleżanka ma cierpliwości.

Justyna z niebywałym opanowaniem pozwalała mi odpadać od ściany i czekać, aż uwierzę w to, że sprzęt, którym się posługujemy nie zawiedzie i mogę spokojnie wisieć na linie tak długo jak ... jak długo wytrzyma to moja asekurująca koleżanka.

Mój romans z liną i skałą po raz kolejny skończył się dość szybko, choć tym razem rozstaliśmy się polubownie, tłumacząc sobie, że skały mogę głaskać i się do nich przytulać, ale niekoniecznie się po nich wspinać.

Niespodziewanie dla mnie samej, po kilku latach zaczęłam szukać w piwnicy uprzęży i szykować się na wyjazd do Jordanii, gdzie lina ponownie stała się moim wielkim sprzymierzeńcem.

Oczywiście Jordania to pustynny kraj, ale to właśnie tu znajduje się Wadi Rum- niesamowita dolina leżąca wśród granitowych i zbudowanych z piaskowca skał, po których mieliśmy się wspinać pod czujnym okiem Dawida Kaszlikowskiego.

To znakomity wspinacz, alpinista, fotograf i podróżnik. Autor nowych dróg wspinaczkowych. Eksplorował na dużych górskich ścianach i jest autorem wielu nowych górskich dróg. Jest także m.in przewodnikiem niekonwencjonalnych wypraw w różne zakątki świata.

Wspólnie wybraliśmy się do Jordanii, gdzie przeszliśmy razem nie tylko Wadi Rum, ale także Wadi Mujib czy Wadi Numeira.

Do tego wyjazdu przygotowania rozpoczęliśmy już na początku lata 2023 roku. Odbyliśmy wirtualne spotkanie z naszym przewodnikiem, zaczęliśmy gromadzić potrzebny sprzęt i ćwiczyć formę.

Pomimo, że z Dawidem przed wyjazdem rozmawialiśmy dość długo, wymieniliśmy emaile i smsy to i tak nie wiedziałam na co mam się przygotować i czego się po Jordanii spodziewać.

Wiedziałam jedno - będzie gorąco.

Jak tu cieszyć się na wyjazd skoro wszystkie moje myśli krążyły w temacie upału, który znoszę z godnością, ale niestety zlana potem. Myśli mi się gotowały, a czas do wyjazdu się kurczył.

Przed samym wylotem sytuacja zrobiła się wyjątkowo gorąca, a wydarzenia wcale nie miały związku z pogodą.

7 października 2023 organizacja terrorystyczna Hamas rozpoczęła "nową operację zbrojną" przeciwko Izraelowi. Premier Izraela na ataki zareagował słowami o "byciu w stanie wojny". Wojna na terenie, z którym sąsiaduje Jordania, a my już prawie mamy spakowane torby.

Oczywiście zaczęliśmy pilnie obserwować sytuacje w tym rejonie świata. Dawid na bieżąco informował nas o warunkach panujących w Jordanii. Po kilku dniach podjęliśmy ostateczną decyzję o wyjeździe. Wyruszaliśmy w ośmioosobowej grupie.

Z jednymi uczestnikami mieliśmy już nie jedną przygodę za sobą, z innymi wyjeżdżaliśmy po raz pierwszy.

Jordania to bliskowschodni kraj, który kojarzył mi się przede wszystkim z Beduinami, wielbłądami i starożytnością. Państwo to wyróżnia się jednak nie tylko długą i skomplikowaną historią oraz bogatą kulturą, ale również krajobrazami tak nietypowymi, że często uchodzą za pejzaże nie z tego świata, o czym mieliśmy się przekonać zaraz po przyjeździe.

Lot do Ammanu, stolicy Jordanii był długi. Na tyle długi, że zdążyliśmy przespacerować się przez Wall Street na Manhattanie i zobaczyć statuę Wolności w Nowym Yorku. Wszystko to za sprawą przydługiego oczekiwania na połączenie transatlantyckie.

Jordania wita nas słońcem i upałem, a przewodnik butelkowaną wodą.

W Ammanie zjawiamy się w środku dnia, na lotnisku czeka na nas Dawid, który zapowiada, że przed nami 4 godziny jazdy na pustynie.

Czyli od razu trafiamy na olbrzymie piaski, w pustynny kurz i do beduińskiego obozu w wiosce Zalabia – Rum.

Zanim jednak tam dotrzemy mamy możliwość i zaszczyt usiąść z Beduinami przy ognisku, przypatrzeć się tym orientalnym mężczyznom i wypić z nimi tradycyjną jordańska herbatę, zwaną Beduin whisky. Herbata ta bowiem jest czarna jak pustynna noc, mocna, wymieszana z szałwią i doprawiona olbrzymią ilością cukru. Stawia na nogi już po kilku łykach.

Siadamy przy przydomowym ognisku, jakich wiele w tej części świata i choć panuje przyjacielska atmosfera czuję się niezręcznie wśród tych mężczyzn. Oprócz dziewczyn, które przyjechały z nami do Jordanii, przy ognisku siedzą sami mężczyźni.

Kobiet nie widać. Pochowane w domach, nawet nie wyglądają zza firanek. I choć na początku wcale nie zwracamy na to uwagi zaaferowani tym co się dzieje wokół nas, to jednak dopiero wiele dni później, zauważamy, że Jordanki pojawiają się w przestrzeni publicznej dopiero po powrocie z pustyni, w Ammanie. Wcześniej towarzyszą nam jedynie Beduini.

Choć wiedzieliśmy, że jedziemy na pustynię, to chyba nikt z nas nie myślał, że już pierwszą noc spędzimy w turystycznym, beduińskim obozie, do którego docieramy na współczesnym wielbłądzie, czyli pickupie z napędem na cztery koła.

Jednak nie wszyscy mieli szczęście poruszać się po piaskach pustynni bez przeszkód. Część grupy grzęźnie w piachu, jest więc pchanie, podkopywanie i wygrzebywanie auta z zaspy.

Na miejsce docieramy późnym wieczorem, a może w nocy. Godziny i czasy nam się plączą, na szczęście nie ma upału, bo jest już ciemno, a więc mózg swobodnie oswaja nowe sytuacje.

Śpimy w typowym beduińskim obozie, specjalnie przygotowanym dla turystów, jakich pełno w tym rejonie Jordanii. Małe, najczęściej dwuosobowe pokoje, a właściwie dwuosobowe domki, postawione na podwyższeniu tworzą podstawę infrastruktury obozowiska. Jest też łazienka z ciepłą, bieżącą wodą i jadalnia, w której rano dostajemy pyszne śniadanie, składające się głównie ze świeżego humusu, smacznego sera, świeżych jarzyn i jajek, a na dokładkę - chałwa. Wszystko posypane zatarem, czyli aromatyczną mieszanką ziół i przypraw na bazie tymianku i prażonego sezamu. Ten bliskowschodni dodatek najczęściej stosowany jest do pity, humusu, marynowania mięs, warzyw oraz aromatyzowania oliwy.

Siedzimy sobie w wielkim, pięknym namiocie, pijemy czarną herbatę z radością wyczekując wypadków pierwszego dnia naszej jordańskiej przygody. Nikomu się nie spieszy do nowej przygody, bo upał od rana zwala z nóg.

A zaczynamy od wspinaczki. Trawersujemy masyw Um Ishrin i w pocie czoła docieramy przez kaniony do następnej doliny. Widoki są przepiękne. Pod nami czerwone piaski, nad nami błękitne niebo, na czole krople potu, na twarzach uśmiech.

Zmiana czasu i wysoka temperatura robią swoje. Zmęczenie pojawia się wcześniej niż się spodziewaliśmy. Wszędzie szukamy zacienionych przestrzeni. Na szczęście emocje pierwszego dnia niwelują wszelkie słabości i z olbrzymimi entuzjazmem ćwiczymy zjazdy na linie. Tych zjazdów w czasie całego pobytu wykonamy bardzo dużo i prawie oswoimy się z liną.

Justynka oczywiście niczego oswajać nie musi, bo z liną zaprzyjaźniona jest od dziecka, pomaga więc wszystkim żółtodziobom w ich pierwszych wspinaczkowych doświadczeniach.

Czarek, który na wyjeździe jest nami po raz pierwszy, też te ćwiczenia traktuje jak rozgrzewkę, bowiem na co dzień również się o liny hobbystycznie ociera.

Tego dnia wchodzimy na Black Wall i to właśnie tu rozpoczyna się nasza przygoda.

Po krótkim kursie pt. - Jak nie panikować na linie i zaufać grawitacji - schodzimy powoli w dół. To zejście to również dla nas duża lekcja, jak poruszać się po stromych skałach, jak układać stopy i zachować balans no i pamiętać, że jakby co, to spadamy w mniejszą przepaść.
 

Nikt nie spada, wszyscy ostrożnie stawiają kroki, przyzwyczajając stopy do nowych wyzwań. Schodzimy wprost na pustynię, przed nami wydma- olbrzym. Gramolimy się na nią mozolnie, ocierając pot z czoła, bo choć to już popołudnie słońce pali jak szalone. Na szczycie skoki radości, skoki do zdjęć i skoki zmęczenia, te ostatnie już tylko w dół.

Późnym popołudniem docieramy do kolejnego obozowiska. Tym razem śpimy w ekstremalnie luksusowym campie z łazienką w każdym domku, baldachimem nad łóżkiem i zestawem kosmetyków pod prysznicem.

Wieczór spędzamy podziwiając spektakularny zachód słońca. Jego promienie z minuty na minutę zmieniają dolinę w nieziemski obszar. Wszystko wydaje się płonąć w czerwieni. Siedzimy na skale chłonąc to zjawisko. Jak pięknie, że może być tak pięknie. To właśnie w takich chwilach, przez krótki moment człowiek nie chce nic więcej. Zanurzamy się w tą czerwień, myśląc o kolejnym dniu.

Poranek wita nas słońcem, a z jego promieni najchętniej korzystają koty, których w Jordanii jest wyjątkowo dużo. Łaszą się do turystów, którzy chętni drapią ich za uszkami. Tuż obok obozu majestatycznie rozsiadły się wielbłądy, uśmiechając się do świata. Podchodzę bliżej do tych dużych zwierząt, a one naprawdę się uśmiechają. Cieszę się, że są takie przyjacielskie. We wspólnym towarzystwie przyjdzie nam spędzić kilka następnych godzin.


To na wielbłądach właśnie spędzamy pół dnia przemierzając pustynne tereny Wadi Rum.

Obszar Wadi Rum zamieszkiwany był od czasów prehistorycznych przez przedstawicieli rozmaitych kultur, w tym starożytnego ludu Nabatejczyków, który przybył z Półwyspu Arabskiego na tereny obecnego południowego Izraela i Jordanii i w III wieku p.n.e. utworzył tam królestwo nabatejskie, włączone następnie do rzymskiej prowincji Arabia.

Ludy zamieszkujące Wadi Rum pozostawiły po sobie liczne ślady takie jak malunki naskalne, petroglify, które będziemy mieli okazję zobaczyć następnego dnia.

Odnaleziono tu 25 tysięcy petroglifów i 20 tysięcy inskrypcji świadczących o tym, że na pustyni Wadi Rum człowiek mieszkał już od przeszło 12 tysięcy lat.

Krajobraz tego regionu Jordanii jest jedyny w swoim rodzaju. Na pejzaż tej pustyni składają się między innymi wąwozy, arkady, klify, osuwiska, jaskinie i – oczywiście – wydmy, a wszystko w czerwono – pomarańczowym kolorze.

Pustynia Wadi Rum została wybrana ponad 10 razy na główną scenerię znanych, wysokobudżetowych produkcji filmowych, takich jak chociażby „Marsjanin”, „Prometeusz” czy „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie.”

W 2011 roku ten obszar chroniony został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
 

Suniemy sobie przez pustynię na wielbłądach jak w pięknym filmie, pamiętając o tym, żeby zmieniać ułożenie nóg, bo w przeciwnym razie narobimy sobie zakwasów na następny dzień.

Na wielbłądach, na nogach, na kolanach i jak się tylko da docieramy późnym popołudniem do uroczego kanionu, gdzie rozbijamy obozowisku. Tu spędzimy noc. Najpierw jednak Dawid pokazuje nam drogi wspinaczkowe, które wyznaczył na okolicznych skałach.

Justynka wspina się z Dawidem po jednej z nich, a ja patrzę z dumą na moją koleżankę. Pięknie jej się idzie po tej skale, bez wysiłku niemalże. Skupiona, pewnymi ruchami osiąga punkt graniczny.

Wspólnie przygotowujemy kolację, ognisko i gapimy się w gwiazdy. Wieczorem wybieramy się na spacer po pustyni. Jest pięknie, cicho i zupełnie jasno, bowiem księżyc tej nocy świeci mocno. Po raz kolejny doświadczamy radości istnienia. Cóż to bowiem za wyjątkowy przywilej móc patrzeć w niebo bez samolotów, bez miejskiego światła, czyste piękno.

Kolejnego dnia, niespiesznie pakujemy sprzęt biwakowy i wyruszamy w dalszą drogę. Z tego przepięknego kanionu wychodzimy mało znanym przejściem pomiędzy dwiema górami. I choć pisze się to lekko, lekko nie było.

Słońce spowalnia nasze kroki, a pot zalewa mi czoło i oczy, i plecy i chyba naprawdę mam mokre wszystko, łącznie z przygłupim kapeluszem - czapką, która chronić ma mnie od słońca. Ciało w upalnej agonii, ale myśli mam trzeźwe, więc może kapelusz jednak działa.

A myśli są takie – to niemożliwe, że my się prędzej czy później nie zwalimy z jakieś skały, ale ponoć w życiu trzeba komuś zaufać, my zaufaliśmy Dawidowi i ufnie za nim podążamy, bez sprzeciwu wykonując wszystkie jego polecani i z uwagą słuchając jego rad.

Po lunchu wyruszamy na najwyższy łuk Wadi Rum – Burdah.

Przed nami kolejne niemożliwe podejścia, które z każdym krokiem stają się coraz bardziej pewne i śmiałe. Po kilku godzinnym podejściu dostajemy w prezencie przepiękny widok na Wadi Rum o zachodzie słońca.

Parafrazując noblistkę można powiedzieć – Tyle pięknego świata ze wszystkich stron świata. Jest przepięknie, a przecież najciekawsze wciąż przed nami.

Schodzimy już po zmroku, z czołówkami, ocierając się lekko o kamienie. Wieczorem lądujemy w kolejnym beduińskim obozie. Tu spotkamy rozgadanego Polaka, który z entuzjazmem opowiada o właściwościach suszonych muchomorów.

Ciekawe historie, ale my głowy mamy już zajęte następnym dniem, kiedy to wyruszymy na dwudniową, skalną wędrówkę, w czasie której mamy wejście na najtrudniejszy technicznie szczyt Jordanii – Jebel Rum.

Wstajemy o świcie, każdy wielokrotnie sprawdza czy ma wszystko co przyda mu się podczas dwóch upalnych dni i chłodnej nocy. Podstawa to 4 butelki wody, śpiwór i karimata, uprzęż i jedzenie. Najważniejsze jednak jest dobre podejście, nastrój lekki i przyjemny, który nieść nas będzie po nasłonecznionych skałach przez dwa kolejne dni.

Suniemy sobie po tych skałach w pełnym słońcu, trochę na nogach, trochę na kolanach, czekając z ciekawością co przyniesie kolejne podejście.

Czasami chwytając się liny, taśmy czy pomocnej dłoni myślę, że w takich sytuacjach niedoświadczony człowiek polega głównie na pierwotnych instynktach samozachowawczych, trzymając się myśli, żeby sobie krzywdy za bardzo nie zrobić.

Gramolę się po wzgórzach i myślę, że specyficzny to rodzaj rozrywki, a jednak pomimo zmęczenia czuję się odprężona. Mózg nie jest splątany żadnymi niepotrzebnymi myślami, nie tworzy problemów, nie wyolbrzymia spraw. Jestem tu i teraz, a moje myśli skupiają się jedynie na drodze, na ostrożnym stawianiu kroków.

Tu nie można się spieszyć, iść szybko dziarskim krokiem, co pozwala się rozglądać, popatrzeć w olbrzymią pustynną przestrzeń, aż po horyzont przepięknych odczuć.

Dokładnie o zachodzie słońca docieramy na szczyt Jebel Rum – (1734 m n.p.m), dziwiąc się, że to już. Kiedy dzień zleciał? Kiedy droga przeszła? Kiedy strach przed tą wspinaczką minął?…wszystko już za nami.

Wieczór i noc spędzamy u podnóża szczytu, pod gołym niebem.


Rano budzą mnie pierwsze promienie słońca i krzątanie się wokół obozowiska moich współtowarzyszy. Ja jednak leżę gapiąc się w niebo. Nie muszę jeszcze wstawać. Dawid pozwala nam się grzebać, nie pospiesza. Cóż to za cudny człowiek. Zawsze spieszy się, kiedy inni mają czas, zaś zwalnia tempo, gdy inni już chcą gnać.

Leżę sobie obok Marioli i śmiejemy się do słońca.

Tego dnia czeka nas około 20 zjazdów, jakoś trzeba z tej gór zejść, okazuje się, że najprościej i najszybciej, na linach.

Dla mnie to dzień wypełniony lękiem, dla Justyny i Czarka dzień pełen pracy.

To ta dwójka właśnie asekurowała nasze zjazdy, trzymała liny, pomagała ostrożnie zjechać w dół. Bez nich … nie mogło ich nie być na tej wycieczce. Miałam ochotę ich ściskać za każdym razem jak znalazłam się na dole. Z wdzięcznością wyściskam ich wspominając tę wyprawę.

Cały dzień obserwowałam sprawne ręce Dawida, który montował stanowiska zjazdowe, sprawdzał nasze uprzęże, wpinał nas w kubki, karabinki, liny i pomagał zrobić pierwszy krok w dół. Niezliczoną ilość razy z uśmiechem przekładał linę, wydawał komendę – jedziesz - i lekkim opowieściami starał się rozgonić w nas napięcie, które pewnie wyczuwał.

Pomimo tego, że czuliśmy się bezpiecznie, to jednak brak doświadczenia budził w nas strach przed długimi zjazdami.

Asia mówi, że na ostatnim zjeździe na nartach, ludzie najczęściej łamią sobie nogi.

A ja właśnie na ostatnim zjeździe zawisłam na linie nie potrafiąc ruszyć z miejsca. Byłam zła, że nie umiem zapanować nad nerwami i ruszyć we wskazanym kierunku. Wiszę więc po raz kolejny między niebem a ziemią, zupełnie bezwładnie, ciskając przekleństwami w głowie. Mam wskoczyć na jakąś półkę skalną, proste, ale mi nie wychodzi. No to wiszę i wstyd mi strasznie, że dyndam jak podsuszona szynka na haku i nic nie mogę zrobić.

Ale jak w każdej patowej sytuacji i tu przychodzi przełamanie. Zjeżdżam w końcu w dół, odbijam się od skały i ląduję szczęśliwe przy Justynie i Czarku.

To był ostatni zjazd na tym wyjeździe, zapamiętam go na długo. Już wiem co to znaczy mieć galaretowane nie tyle nogi, co głowę, która nie umie zarządzić ciałem.

Po południu schodzimy mozolnie do wioski, a wieczorem docieramy do Wadi Musa.

Przed nami już tylko bardzo turystyczna część wycieczki.

Tak więc jak na turystów w Jordanii przystało, obowiązkowo odwiedzamy Petrę, która nazywana jest perłą Bliskiego Wschodu, zaliczana jest do siedmiu cudów świata. Wyjątkowe zestawienie cudu natury z dziełem rąk ludzkich. Kilkanaście monumentalnych budowli wykutych w olbrzymich skałach robi piorunujące wrażenie. Już sam wąwóz AS-SIK wprawia w zachwyt, a to dopiero zapowiedź niezwykłych doznań gwarantowanych podczas wędrówki w głąb Petry.



Miasto opuszczamy po zmroku, schodząc górzystymi wzniesieniami.

Rano ruszamy w dalszą drogę , w stronę Morza Martwego, podziwiając z okien samochodu pustynię - Wadi Araba. W oddali widać już Izrael i Egipt.

Po południu brodziliśmy w kanionie, a wieczorem wykąpaliśmy się w Morzu Martwym.

To oczywiście wielka atrakcja turystyczna. Słynie z wysokiego poziomu soli i minerałów. Woda jest tak słona, że nie sposób się w niej utopić. I jednocześnie pływać też ciężko. Zasolenie wynosi około 30%, czyli Morze Martwe jest 35 razy bardziej słone niż Morze Bałtyckie!

Dryfujemy więc sobie w tych słonych wodach marząc o niebieskich migdałach. Można zapomnieć przez chwilę o swoim istnieniu, jakby człowiek pozbył się na chwilę ciężkiego ciała, a została tylko lekka dusza, która w połączeniu z myślowym niebytem tworzy zupełnie nowy paradygmat bycia. Można medytować bez końca, o ile nie ma się pokaleczonych rąk i poobcieranych nóg.

Kończyny zaczynają szczypać okrutnie. Ciało przypomina o tym, że przez kilka ostatnich dni, to skały były przeciwnikiem i przyjacielem zarazem.

Ale co tam pieczenie, jak tu człowiek niby jest, ale właściwie jakby go nie było. Podnoszę dłonie nad poziom wody i sobie płynę na otwartą przestrzeń myśli.

Jednak długo nie wytrzymuję. Nie umiem zignorować pieczenia. Wychodzę z wody, spoglądam pod nogi, a tam-solny kosmos. Chciałam sobie trochę polizać tę kryształową plażę, no ale, jakoś nie wypadało.

Przed nami jeszcze do przejścia Kanion Mujib, kąpiel w gorących źródłach i zwiedzanie stolicy Jordanii i okolic. Mamy na to trzy dni.
 

Wadi Muji to przepiękne formacje skalne, które tworzą wyjątkowo urzekający kanion wzdłuż rzeki. Część tras prowadzi dnem kanionu pośród krystalicznie czystej wody. Z wycieczki cieszą się nurkinie, pływacy i fotograficy. Ja wyrażam powściągliwy entuzjazm. Nie przepadam za wodnymi akwenami, choć doświadczenie wyjątkowe.

W Ammanie zwiedzamy Cytadelę Dżabal Al-Qala’at, która zachwyca monumentalnością i z której roztacza się niesamowity widok na miasto.

Na trasie wycieczki nie zabrakło również zwiedzania miasta Jerash, to jedno z najlepiej zachowanych rzymskich miast poza Włochami .

Prawdopodobnie miasto zostało założone przez Aleksandra Wielkiego lub Perdikkasa, jednego z jego wodzów (IV w. p.n.e.).

Za panowania Nerona, podczas powstania żydowskiego, miasto zostało kompletnie zniszczone.

Odbudowane za panowania rzymskiego, przeżywało swój złoty wiek za rządów cesarza Trajana (II w. n.e.).

I to z tego okresu pochodzi większość zabytków, które możemy obecnie podziwiać.

Królestwo Jordanii jest jednym z najbardziej bezpiecznych, spokojnych i przyjaznych turystom państw arabskich. Jordania jest pełna charyzmatycznego uroku, wypełniona po brzegi niesamowitą scenerią.

Po niespełna dwóch tygodniach wracamy do Toronto, które wita nas jesiennym wiatrem i deszczem. A przecież jeszcze chwilę temu, dosłownie wczoraj nie umiałam poradzić sobie z upałem.

Rozsiadam się wygodnie na kanapie i dotykam ciągle porysowanych od wspinaczki dłoni. Pocieram je z sentymentem. Teraz, tutaj w domu, nie muszą szybko się goić, niech przypominają jak najdłużej o jordańskich przeżyciach.

Jutro pójdę sobie pomacać skały na lokalnym urwisku, zanurzę wzrok w horyzont, może uda mi się jeszcze na chwilę złapać w myślach, ten niebyt Morza Martwego, tą lekkość myśli z pustyni i radość zmęczenia.





































Komentarze

Popularne posty