Prosty plan - Aconcagua





"Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca."- tak pisał Ryszard Kapuściński w swojej książce pt. “ Podróże z Herodotem”.
Z podróży w Andy wróciłam już kilka tygodni temu, choć wspomnieniami cały czas jestem w tych górach, taśma pamięci kręci się nieustannie.

Może z gór się nigdy nie schodzi? Kto raz wyruszył górską ścieżką nigdy z niej już nie wraca. Błądzi gdzieś drogami myśli po trawersach, uskokach i kamlotach. Sprawdza sprzęt i snuje plany o kolejnych podróżach. Dla niektórych górska wędrówka nigdy się nie kończy. Raz rozbudzony apetyt nigdy nie jest do końca zaspokojony. Taki człowiek zawsze czegoś szuka. Studiuje mapy, ogląda tematyczne filmy, czyta niezliczoną ilość książek i publikacji, przegląda oferty agencyjne, a później znowu wyrusza w drogę mając nadzieję, że tym razem, tej górskiej przygody wystarczy na zaspokojenie pragnień, na dłuższy czas.
Potem zaś wraca do domu z olbrzymią tęsknotą, że wędrówka już dobiegła końca. Nie ma drogi, którą wyruszy się następnego poranka. Rodzi się więc kolejna tęsknota, którą zaspokoić może kolejna droga.

Niezliczoną ilość razy obejrzałam już zdjęcia z wyjazdu do Argentyny. Swoją przygodą podzieliłam się już bardzo wiele razy, wracając w ten sposób na kamieniste zbocza Andów. I ciągle nie mam dość, jakby historia przeżyta w Ameryce Południowej jeszcze nie została opowiedziana do końca.
Choć może ona nigdy się nie kończy, we wspomnieniach żywa będzie bardzo długo.

O wyjeździe w Andy myślałam od dawna, od bardzo dawna, od trzydziestu lat. W liceum moje marzenia w tej kwestii rozbudził pewien prelegent, podróżnik. Później, na wiele lat wcisnęłam to pragnienie w kąt, żeby powróć do niego przed kilkoma miesiącami i zacząć je realizować.
Cel jaki postawiła sobie grupa wyprawowa, z którą jechałam w góry, był prosty i jasny - zdobyć szczyt Aconcagui, choć jak piszę te słowa uśmiecham się pod nosem, bo nic w górach nie jest ani do końca proste, ani jasne.
Plan jednak był dość przejrzysty. Tym razem w góry jechałam bez Justyny, bo jak stwierdziła moja przyjaciółka, to nie jest jej marzenie do spełnienia.

Aconcagua to najwyższy punkt Argentyny, Andów jak i całej Ameryki Południowej. To mierzący 6962 m n.p.m. szczyt. Nazwa góry wywodzi się z języka keczu i oznacza dosłownie: Kamienny Strażnik.


Pierwsze udokumentowane wejście na wierzchołek miało miejsce w styczniu 1897 roku i dokonał go Szwajcar Matthias Zurbriggen. W 1934 roku, polska ekipa w składzie Stefan Daszyński, Konstanty Narkiewicz- Jodko, Stefan Osiecki oraz Wiktor Ostrowski, jako pierwsi wytyczyli drogę od strony wschodniej, przez lodowiec, nazwany później na ich cześć lodowcem Polaków. Z kolei Wanda Rutkiewicz, w 1985 roku pokonała trudną, wspinaczkową południową ścianę Aconcagui. Pewne legendy i pogłoski wskazują, że pierwszymi zdobywcami Strażnika mogli być Inkowie, jednak brakuje na to konkretnych dowodów.

Wyjazd zaplanowaliśmy na początek stycznia, wtedy w Ameryce Południowej trwa lato, to także najlepszy czas na zdobywanie szczytu góry marzeń, choć najwyższa góra obu Ameryk znana jest ze swoich niskich temperatur. Decyduje o tym przede wszystkim silny wiatr, który często przekracza prędkość 100 km/h. W słoneczny, bezchmurny dzień, temperatura na szczycie może wynosić latem około 0 do – 5 stopni C. Wystarczy jednak silniejszy podmuch wiatru, aby odczuwalna temperatura spadła do nawet -30 stopni.

Przygotowania rozpoczynam więc od zakupu odpowiednio ciepłego śpiwora, ten, który mam jest do –16C. Decyduję się na puchowego olbrzyma, który gwarantuje ciepło nawet przy –28C.
Ze skompletowaniem reszty potrzebnych rzeczy, nie mam problemu, większość posiadam z poprzednich wyjazdów, choć pod koniec przygotowań okazuje się, że tych niezbędnych drobiazgów jest cała masa, więc co rusz coś dokupuję. Później to oddaję, znowu coś kupuje... i odkładam na kupkę p.t. – a może to mi się nie przyda.
Ostatecznie decyduję się na sprawdzoną we wcześniejszych górskich eskapadach odzież i buty. Najgorzej jest z przygotowaniem się na dzień ataku szczytowego, bo wtedy będzie najzimniej. Tu z pomocą przychodzi mi lista rzeczy na wyjazd podesłana przez naszego przewodnika Lukasa.
Pół roku kompletowania gratów, a w tygodniu przed wyjazdem okazuje się, że torba, którą posiadam jest za mała na cały ten majdan, bo choć rzeczy nie są ciężkie to objętościowo duże. W ostatniej chwili kupuje wielką, szmacianą torbę z nadzieję, że nie rozwali się w połowie wyjazdu.
Torba, choć wcale nie markowa, przetrwała bez szwanku i pewnie posłuży mi jeszcze na jakimś wyjeździe.
Skompletowanie całego szpeju to tylko jedna ze spraw do załatwienia przed wyjazdem. Najważniejsza jest przecież forma, tężyzna fizyczna, której nie kupie w ostatniej chwili, w sklepie wysyłkowym.

Zaczynam więc biegać więcej niż zazwyczaj. Chodzę z plecakiem, dla obciążenia, wypełnionym po brzegi książkami, wspinam się na okoliczne górki. Wkładam w te przygotowania dużo energii, nie odpuszczam ciesząc się każdym chłodniejszym dniem, bo wiem, że w górach będzie zimno. Biegam najpierw w upale lipcowego słońca, zrywam się w sierpniowe poranki, żeby przebiec 10 km równym miarowym krokiem. We wrześniu nie zwalniam tempa, dorzucam wyjścia z plecakiem. W październiku ścigam się w lesie z rowerzystami, a w listopadzie udaję, że bieg w deszczu jest piękny i romantyczny. W grudniu, nie biegam za prezentami, wiadomo i tak, że każdy dostanie książkę. Biegam jednak co najmniej 4 razy w tygodniu, na więcej nie mam czasu.

Na początku stycznia myślę, że jak wrócę z gór przesiedzę na kanapie cały luty.
Kiedy piszę te słowa jest luty, siedzę na kanapie, nigdzie się nie ruszam, choć pomału już myślę o kolejnym wyjeździe.

Do Argentyny wyruszam 6 stycznia, w miarę przygotowana fizycznie, psychicznie i technicznie
Pod względem technicznym wejście na Aconcaguę drogą normalną nie wymaga znajomości technik alpinistycznych. Ponoć technicznie wejście jest nieco trudniejsze niż trekkingowa klasyczna droga na Kilimandżaro. Aconcagua broni się jednak poważną wysokością sięgającą prawie 7000 metrów, której obawiam się najbardziej.
Lęk towarzyszy mi już niemalże od samego początku przygotowań, choć chodzenie po górach nie sprawia mi większych kłopotów. Zazwyczaj poruszam się powoli i miarowo, dysząc sobie jak mały parowóz, jednak na takich wysokościach nigdy nie byłam. Nie wiem jak zareaguje mój organizm. Często już na 4000 m n.p.m zaczyna mnie boleć głowa, a ta wysokość tym razem to dopiero początek przygody.

Nie mam strachu przed zimnem, zazwyczaj jest mi gorąco, cieplej niż innym. Marznę jedynie w ręce. No i jest jeszcze andyjski wiatr, o którym wiele słyszałam, i o sile którego szybko się przekonałam.
Oczywiście miałam obawy przed poznaniem nowych ludzi. Zawsze je mam. Znałam tylko Magdę, która poprowadziła mnie kilka lat temu przed majestatyczne oblicze K2. Reszta grupy to obcy mi ludzie, z którymi wymieniłam przed wyjazdem jedynie kilka informacyjnych smsów.

Wszyscy spotykamy się w Mendozie, stąd już tylko 4h do Las Cuevas i parku gdzie ma zacząć się nasza przygoda.




W międzyczasie dzwonię kilka razy do Justyny. Opowiadam jej o wszystkim co w koło. Podświadomie zabieram ją w tę podróż. Ona zmaga się z pochmurnym styczniem w Toronto, a ja z zupełnie inną pogodą w Argentynie. Dzięki internetowi kontakt będziemy mieć przez cały wyjazd.
W Mendozie nasz przewodnik sprawdza sprzęt, odzież i nastawienie do całej wyprawy. A my przy słynnym argentyńskim winie pomału się poznajemy.
Gdyby nie wielkie wyprawowe torby w domu, który wynajęliśmy na ten początkowy okres, nic nie świadczyłoby o tym, że za kilka dni stawiać będziemy pierwsze kroki na zboczach Andów.

Okazuje się, że moje buty na atak szczytowy są za cienkie, muszę wypożyczyć grubsze, większe. Jedziemy więc do wypożyczalni gdzie znajduję buty wyprawowe, potrójne, w rozmiarze 43, pasujące idealnie. W takich butach ludzie wchodzą na Mount Everest Czuję się więc trochę onieśmielona tą myślą.
W letniej sukience z buciorami w dłoni zaczynam czuć pomału ekscytację tym co ma za parę dni nastąpić.
A za parę dni meldujemy się w Las Cuevas. Tutaj przez dwa dni będziemy się aklimatyzować, poznawać żwirowe zbocza argentyńskich gór i na tyle na ile jest to możliwe przyzwyczajać się do andyjskich wiatrów.

Pamiętacie jak mówiło się kiedyś - wieje jakby się ktoś powiesił? Tutaj chyba co rusz ktoś podejmuje taką próbę i to zbiorowo, bo wiatr huczy nieustannie.
Grupa w spięciu i napięciu trwa w oczekiwaniu na pierwsze spotkania z górami. Czuję strach i niepewność sączącą się od moich współtowarzyszy. Rozmawiamy mało, raczej zdawkowo, pogrążeni w swoich telefonach, wysyłając kolejne wiadomości do najbliższych, że jeszcze nas z drogi nie zwiało, że humory mamy dobre, a jedzenie smaczne. Tylko sen coraz bardziej poszarpany, w który wdziera się niepokój przed niewiadomym, przed górami, przed drogą.

Mirador del Tolosa to pierwsze szczyt jaki zdobywamy podczas tej wyprawy. Usytuowany jest na wysokości 4120 m n.p.m, wita nas kurzem i wiatrem. Wchodzenie było żmudną wspinaczką pod górę, kiedy to myśli biły się z wiatrem. Schodzenie z takich żwirowych zboczy to właściwe ześlizgiwanie się po kamieniach, męczące i wymagające sporej koncentracji. Potknięcie zazwyczaj kończy się długim ślizgiem w dół, niemalże jak na śniegu.


Drugi, aklimatyzacyjny dzień to wielogodzinny marsz po płaskim terenie z ostrym podejściem pod górę. Tym razem zdobywamy Pedro Zanni 4200 m npm.




Droga nam się dłuży. Zaczynamy wspólnie śpiewać, przypominając sobie wszystkie przeboje lat minionych. Z pierwszymi wersami wielkich szlagierów nie mamy problemu, gorzej z dalszym tekstem. Nie zraża nas to wcale, śpiewamy tyle ile znamy, a czego nie znamy to sobie dotralalamy.
Szybko okazuje się, że nie wszyscy są wielkimi fanami zbiorowego śpiewania. Jedni więc biegną przodem, podczas gdy reszta urządza sobie galę piosenki znanej i mniej znanej, w drodze.

W schronisku uzupełniamy nasze telefoniczne playlisty, tak żebyśmy mogli kontynuować ten radosny śpiew na dalszych etapach naszej wędrówki.
Niestety, nigdy później nie udało nam się wskrzesić w sobie ducha zespołu muzycznego. Silny wiatr, wykańczająca wysokość i zmęczenie wyciszają nas.

Po kilku dniach ruszamy w końcu do prowincyjnego parku Aconcagua, który wita nas przepiękną twarzą tej góry. Ciężko uwierzyć, że dotrzemy tam niebawem. Góra wydaje się bardzo odległa, olbrzymia i zupełnie niedostępna. Kłaniam jej się nisko na początek, prosząc o wyrozumiałość, bo cóż to za bezczelność ze strony człowieka naruszać jej spokój i majestatyczność. Jednak coś pcha nas do niej bliżej i bliżej, a później w górę, w stronę szczytu.


Najbardziej popularną trasą na szczyt jest droga normalna startująca w Horcones położonym na południe od Aconcagui, przez base camp Plaza de Mulas oraz obozy Nido de Condores i Cólera, choć my ostatni obóz rozbijamy w bazie Berlin.
Szlak ten obchodzi cały masyw od zachodu, by finalnie wprowadzić na główny wierzchołek od północnego- zachodu.
Zdobycie Aconcagui, ze względu na jej wysokość, to już poważne wyzwanie, ale możliwe dla ambitnego turysty.
Jak sie później okazało wyprawa dla jednych była weryfikacją możliwości i wytrzymałości, innym rozbudziła górskie apetyty.

Wędrówkę ku górze rozpoczynamy trzygodzinnym marszem do Confluencia – 3300 m.n.p.m. Idzie się świetnie w wietrze i słońcu. Wygłupiamy się z Magdą ile się da, rozganiamy posępną powagę grupy. Droga to najpiękniejsza rzecz jakiej można w górach doświadczyć, niezależnie od tego czy poprowadzi na szczyt, czy też urwie się nagle i zmieni kierunek. Tylko od nas zależy, jak ją wykorzystamy, jak wykorzystamy ten olbrzymi przywilej obcowania z nią.

Ja z tej niełatwej drogi postanowiłam wyciągnąć jak najwięcej radości. Starałam się przez cały czas wypełniać wszystkie cząsteczki mojego człowieka tym ogromem szczęścia, żeby później móc z tego czerpać dużymi łyżkami.
W bazie Confluencia przechodzimy pierwsze, rutynowe badania, i choć przekonani jesteśmy o swoim dobrym stanie zdrowia, to jednak w namiocie medyków wyczuć można lekką nerwowość. Saturacja i ciśnienie w normie, a więc wszyscy idą dalej – pierwszy egzamin na zdrowego człowieka zdany.


Kolejnego dnia idziemy na lekko, bo nasze bagaże będą nieść muły. Ruszamy do do Plaza de Mulas 4300 m. Do przejścia jest około 15 km, z czego ponad połowa wiedzie niemal płaskim pustynnym dnem doliny Horcones. Ostanie godziny to podejście na wysokość 4300 m do – bazy, z której rozpoczniemy właściwe zdobywanie Aconcagui. Nasza trasa na szczyt, wiedzie więc najprostszą z możliwych dróg: Confluencia, 3400 m, Plaza de Mulas, 4300 m, Canda, 4900 m , Nino de Condores 5550m Berlin, 5910 m , ACONCAGUA, 6962 m.

Ruszamy ku wielkiej przygodzie doliną Horcones, a ja po raz pierwszy w górach słucham muzyki. Wkładam słuchawki i odpalam najbardziej radosną playlistę jaką posiadam. Idę tanecznym krokiem dalej i dalej. Ta muzyka, która mi towarzyszy przy poznawaniu surowych zboczy Andów towarzyszyła mi w biegach przygotowujących do tego wyjazdu. Idę więc naładowana muzyczną energią i spoglądam w lazurowe niebo. Nie widać ani jednej chmurki, tylko wiatr przypomina nam o tym, że za chwilę wszystko może się zmienić.
Droga jest długa, ale nie męcząca. A może to radość bycia w tak pięknych okolicznościach przyrody sprawia, że nie czuję, że na dwóch stopach zrobiły mi się monstrualne odciski, bo poprzedniego dnia związałam za mocno buty i teraz ignoruję ten ból. Idę i uśmiecham się do tych surowych skał.




Nie wszyscy jednak mają taką siłę i radość w sobie. W pewnym momencie jeden członek naszej, w sumie niedużej, bo ośmioosobowej drużyny słabnie, traci miarowy oddech, jednak po dłuższym postoju rusza dalej. Podejmuje trud, mierzy się z drogą, chodź idzie dużo wolniej niż Lukas, który wyznacza niespieszne, choć miarowe tempo.

Wolniej idzie z nim Bartek i Magda, a także drugi z naszych przewodników Nils, który dołączył do nas w górach. Szybko tracimy ich z oczu. Suniemy do przodu, znudzeni długą drogą. Jednak gdy na horyzoncie zaczynają pojawiać się pierwsze namioty odzyskujemy wigor i z ochotą przyspieszamy kroku. Tuż przed wejściem do obozu Plaza de Mulas mijamy biegnących w dół lekarzy.


Zaczynamy się domyślać, że taki widok nie wróży nic dobrego, a na miejscu nasze przypuszczenia się potwierdzają. Chłopak, który najpierw zasłabł, po dłuższym marszu zaczął tracić przytomność, niezbędna była interwencja lekarzy.
Czekamy na informacje pełni niepokoju i smutku. Kiepsko zaczyna się ta przygoda. Worek niepokoju o kolega wypełnia się szybko, a wieści nie nadchodzą. W końcu do mesy wpada Magda, szuka osobistych rzeczy chorego kolegi, który za chwilę odleci helikopterem do szpitala.
Siedzimy więc czekając na wiadomości, jakiekolwiek informacje, bo choć poznaliśmy się dopiero przed paroma dnia, to jednak stanowimy grupę, która niestety zaczyna się kruszyć.
Wieczorem dowiadujemy się, że z kolegą wszystko jest w porządku. Chwilowa niewydolność organizmu. Spotkamy się z nim w Mendozie, po wyprawie i razem poznawać będziemy zupełnie inne zakątki Argentyny.

Tymczasem siedzimy w Plaza de Mulas. Mamy tutaj dzień aklimatyzacji. Czyli nie robimy nic, oddychamy. Siedzimy, czekamy... ktoś robi sobie krótki spacer, inni drzemią, jeszcze inni przeglądają internet, wysyłają wiadomości do najbliższych.
Z Magda i Ewą w ramach nicnierobienia idziemy na długi spacer, odwiedzamy opuszczony hotel, brniemy przez lodowcowe błoto. Tych zamarzniętych fragmentów lodowca jest coraz mniej.




Czekamy, mało gadamy. Patrzymy na innych wędrowców, którzy jak mrówki pną się po zboczu Aconcagui w stronę Canady – obozu nr 1. To strome podejście budzi w nas niepokój. To taki strach przed nieznanym, przed niewiadomą.

W nocy nad obozem przechodzi potężna wichura, która niszczy część namiotów. Wiatr nie słabnie rano, a my podejmujemy decyzje, że zostajemy w bazie jeszcze jeden dzień, czekamy, aż podmuchy ustaną, a góra będzie dla nas łaskawsza.

Siedzimy więc kolejny dzień, nic nie robimy, czekamy...

Aż w końcu następnego dnia ruszamy i chciałabym napisać, że wybiegliśmy w te góry zmęczeni czekaniem i oczekiwaniem, że ruszyliśmy z kopyta silni nagromadzoną energią, która poniosła nas niepostrzeżenie do obozu pierwszego, jednak żadna z tych relacji nie była prawdziwa.

Po długim pakowaniu i przepakowywaniu toreb i plecaków, jedyni decydują się, że skorzystają z pomocy tragarzy, inny biorą życie na klatę, czyli plecak załadowany po brzegi na plecy i tak postanawiają się wspinać ku szczytowi.

Idę z pełnym plecakiem, chcę spróbować swoich sił. Chcę choć przez chwilę zmierzyć się w pełni ze swoimi możliwościami. Plecak mam tak ciężki, że co prawda mogę się z nim poruszać, ale nie jestem w stanie, bez pomocy zarzucić go sobie na plecy. Z obozu drugiego do trzeciego i później w dół, do bazy korzystam już z pomocy portera, choć i tak po oddaniu wielu gratów plecak nie jest leciutki, a jedynie lżejszy.

Zabrałam niewiele, ale nawet to niewiele waży całkiem sporo. Wraz z rzeczami najbardziej potrzebnymi musimy mieć z sobą spory zapas wody, a tej w ciągu dnia wypijamy około 6 litrów. Wszystko przez suche powietrze i wysokość. Przyjmowanie dużej ilości płynów pomaga w oswajaniu organizmu z coraz to większa wysokością.

Po kilku godzinach ostrej drogi pod górę docieramy do Canady, czyli pierwszego obozu na zboczu Aconcagui - 4900 m.n.p.m. Wita nas niemalże kamienisty płaskowyż z piękną panoramą gór. Tutaj spędzimy dwie noce, choć następnego dnia zaniesiemy część naszego depozytu do kolejnego obozu.


Warunki robią się coraz trudniejsze. W nocy temperatura spada poniżej zera, wieje niemalże nieustannie, każde nawet najsmaczniejsze przekąski tracą smak, a woda już nie osiąga temperatury wrzenia. Wysokość zabiera wszystkie smaki i zapachy.

Na szczęście mamy piękną pogodę. Promienie słońca najpierw, o poranku rozpuszczają zamarzniętą wodę, a później wszystko inne. Myśli w ciągu dnia też robią się lżejsze i spokojniejsze. Jednak wieczór i noc przynoszą kolejną dawkę obaw i niepewności.
W Nino de Condores czyli w obozie nr 2 spędzamy dodatkowy, aklimatyzacyjny dzień. Przechadzamy się po okolicy, choć tak naprawdę stawiamy kilka kroków w jedną i drugą stronę. Wysokość osłabia organizm, nie wykonujemy żadnych zbędnych ruchów. W słowach też jesteśmy oszczędni. Rozmawiamy tylko o wejściu na szczyt. Pojawiają się pierwsze wątpliwości czy warto się tak męczyć, czy rzeczywiście jest w nas siła i determinacja wystarczająca na zdobycie wierzchołka.





 

Góry weryfikują wszystko. Siłę zarówno tę fizyczną jak i psychiczną, nie oszczędzają organizmu. Niestety organizm Ewy powiedział zdecydowane NIE i musi zawróci z drogi pod górę. Czekać będzie na nas w Plaza de Mulas, na wysokości, na której może oddychać łatwiej i swobodniej.

Wysłuchujemy dyrektyw Lukasa dotyczących ataku szczytowego. Jego słowa nie brzmią jak zachęta do zdobycia góry, raczej jak komendy wojskowe, których można się przestraszyć. Nie uspokajają mnie jego wytyczne. Potęgują strach i zniechęcają, a przecież przyjechałam tu z olbrzymią chęcią zobaczenia świata z najwyższego punktu w Ameryce Południowej.

Skąd biorą się w głowie wszystkie wątpliwości i strach? Może dlatego, że w nocy śniła mi się moja uśmiechnięta córka, która tym uśmiechem być może chciała mi coś powiedzieć. Może strach wzbiera z każdym osiąganym metrem, kiedy to organizm zaczyna mówić, że hola hola, może już wystarczy tych spacerów w górę. Może dlatego, że nie wszyscy pójdą na sam szczyt. Część osób już podjęła taką decyzję, a ja przecież nie jestem silniejsza od nich, więc może i ja powinnam zrezygnować.

Ostatecznie dochodzę do obozu 3 – Berlin 5910 m n.p.m i tu zostaje. Nie podejmuję ataku szczytowego. Coś mnie stopuje, a ja poddaję się temu podświadomemu dzwonkowi alarmowemu – stop.







Na szczyt próbują wejść trzy osoby, niestety nikomu nie udaje stanąć na wierzchołku góry.
Można uznać to za porażkę, bo przecież wielu wspinaczy stanęło tego dnia na szczycie, ale myślę, że wielką umiejętnością jest z porażki uczynić przygodę. Wziąć tę niełatwą sytuację za rogi i przekuć w sukces. Wszak nie wszyscy wyruszają w drogę, chociaż o tym marzą. Nie wszyscy wstaną z kanapy, wyjdą z domu, choć śnią im się zbocza gór.
My podjęliśmy wyzwanie. Jednych góra zatrzymała tuż przy wejściu, innych w pół drogi, innym pozwoliła na więcej, ale wszyscy mieliśmy ten niesamowity zaszczyt poznać Aconcaguę.

W dół wracamy w nienajlepszych nastrojach, choć szczęśliwi, że za parę godzin będzie oddychać nam się lżej, weźmiemy pierwszy od wielu dni prysznic, a wieczorem napijemy się smacznego, argentyńskiego wina.
Przy obozie nr 2 robię sobie pamiątkowe zdjęcie z Lukasem i Nilsem, żeby móc od czasu do czasu, w szare dni, popatrzeć sobie na twarze tych dwóch lekkoduchów, dla których żadna sytuacja nie była problemem.

Po krótkim postoju ruszamy dalej, już widać obozów nr 1, a zaraz pod nim zobaczymy Plaza de Mulas. Ślizgamy się na tym andyjskim żwirze marząc, żeby to zejście skończyło się jak najszybciej.
Po około 10 minutach od ostatniego postoju, czyli na wysokości około 5500 m.n.p.pm potykam się na kamieniu, ląduję tyłkiem na drodze, a w uszach słyszę dźwięk łamiącej się kości.
Myślę, że to nie możliwe, żeby usłyszeć jak kość się łamie. Na pewno strach podpowiada mi takie dziwne szmery. Jednak z kamieni ciężko jest mi się podnieść. Robię parę kroków i siadam. Nils ściąga mi buta, ogląda nogę, nic nie widać, czyli może jednak nic poważnego się nie stało...

Przewodnik zakłada mi opatrunek, daje przeciwbólowe leki i staramy się kroczyć w dół. W tym czasie Magda bierze resztę grupy i schodzą do base campu. Ja zaczynam walkę z każdym krokiem. Chcę schodzić, bo pomoc przyszłaby do nas za 5-6 h, a siedzenie na tym wietrze, wśród kamieni byłoby bardziej nie do zniesienia niż powolna wędrówka. Niestety, na lewą nogę niemalże nie mogę stanąć, co kilka kroków przystaję i z przerażeniem myślę o wielu godzinach schodzenia z tą uszkodzoną nogą. W pewnym momencie Lukas z Nilsem wpadają na tyleż szalony co genialny pomysł. Sadzają mnie na macie do spania i jak na sankach ciągną po drobnych kamieniach w dół. Sytuacja z dość poważnej robi się zabawna. Sunę więc w dół zakurzona całkowicie, od czasu do czasu jedynie przechodząc parę kroków. Pod koniec zjazdu dociera pomoc, przychodzi lekarz i porterzy. Umieszczają mnie w specjalnych plastikowych noszach, a ja leżąc sobie jak w rynience czuje się absolutnie bezwolna. Nic ode mnie nie zależy. Mogę tylko leżeć i patrzeć w niebo.

Gdy docieramy do bazy, dostaję jeszcze więcej leków przeciwbólowych, nowy, profesjonalny opatrunek i decyzję lekarza, że jutro lecę helikopterem w dół, a później samochodem do szpitala w Mendozie.


Wieczór spędzam więc z cała naszą grupą ciesząc się końcem trekkingu. Co prawda oni mają jeszcze do przejścia prawie 30 km, ale ten wieczór to już powolne żegnanie się z górami. I choć nie ma rozmów do późna to i tak, każdy tej nocy śpi spokojniej.

W samo południe z Palza de Mulas zabiera mnie helikopter. Lot trwa zaledwie parę minut, lecimy nad doliną, a więc spektakularnych widoków nie zaliczam, ale za  mną kolejne doświadczenie lotnicze.


Przy bramie parku czeka już samochód i tak po 4h jazdy docieram do szpitala w Mendozie. Tu okazuje się, że noga jest złamana, którą w usztywnieniu mam nosić od 6 do 8 tygodni. Na szczęście nie wkładają mi nogi w tradycyjny gips, a jedynie w ortopedycznego buta. I tak zaopatrzona w kijek zamiast laski i worek tabletek przeciwbólowych ruszam w dalszą drogę. Wszak przed nami winnice Mendozy, boskie Buenos i wodospady Iguazu. Tylko jak ja to wszystko zobaczę, jak ledwo się poruszam?

Wieczorem całą grupą spotykamy się w Mendozie. Wszyscy zgodnie orzekają, że do Toronto nie wracam, pomogą mi w dalszej podroży i w ogóle nie mam się czym martwić.
Ja jednak zaczynam się niepokoić, bo noga zaczyna puchnąć, a na stopie pojawiają się siniaki.

Magda opiekują się mną z cierpliwością wprawnej pielęgniarki. Wdzięczna jej jestem za każdą minutę, którą mi poświęciła, a było ich naprawdę wiele.
Z pomocą dzielnych ludzi, oferujących pomocną dłoń, testuję najpierw kilkanaście gatunków lokalnych win, a później docieram do stolicy Argentyny.

Tu już pierwszego dnia poznajemy uroczą Panią Krysię i jej męża Michała. Ona Polka, on Włoch. Razem w Argentynie mieszkają od kilkudziesięciu lat. Przemili ludzie, którzy będą nam pomagać poznawać Buenos Aires.
Wiem, że będę mocno spowalniać grupę, nie pójdę z nimi wszędzie, ale i tak radość jest we mnie ogromna, jestem przecież w magicznym mieście.
Pierwszego poranka w tym upalnym miejscu, pojawia się pomysł, żeby wynająć dla mnie wózek inwalidzki, na którym usiadłam już kilka godzin później, a wszystko dzięki obrotności Alka, Krysi i Michała.

Alek to najmłodszy uczestnik naszej grupy, który szybko przejął stery mojego wózka i to dzięki jego ofiarności i pomocy mogłam zobaczyć najważniejsze punkty turystycznej mapy miasta. Pomagali mu też inni uczestnicy naszej wycieczki, jednak to on natrudził się ze mną najbardziej.
To dzięki Alkowi zobaczyłam wszystkie półki jednej z najpiękniejszych księgarni na świecie. Introwertycznych czytelników może przytłaczać wielkością i przepychem.
Sto lat temu znajdował się tu teatr, który w latach 90-tych popadł w ruinę, jednak teraz o jego przywrócenie "do życia" zadbała sieć księgarni El Ateneo. Zmieniła go w swoją główną siedzibę.
W renowację Grand Splendid zainwestowano duże pieniądze. Na suficie można podziwiać pięknie odnowione freski. Księgarnia dalej przypomina teatr. Pozostawiono scenę z zasłonami, za którymi możemy napić się kawy. Teraz w tym stuletnim teatrze zamiast aktorów możemy znaleźć książki ustawione na powierzchni 2000 metrów kwadratowych.
Znajdziecie tam m.in pozycje zarówno polskich jak i kanadyjskich pisarzy.
Nam udało się znaleźć książki O. Tokarczuk, A. Stasiuka i M. Atwood. To dzięki życzliwości Alka zjedliśmy deser w słynnej Cafe Tortoni, która swoim urokiem przyciągała m.in pisarzy. Swój polski akcent w Cafe Tortoni (przy Avenida de Mayo) pozostawił Witold Gombrowicz. Twórca bywał tu na kawie i być może kosztował też słynnych słodkości – cafe con leche i medialunas.

Razem przeszliśmy również zalanymi słońcem alejkami słynnego cmentarza Recoleta, gdzie pochowane są jedne z najważniejszych osób dla historii państwa – politycy, prezydenci, bohaterowie wojenni, inne sławne osoby, a najpopularniejszych grobem jest grobowiec Evy Perón.

To oczywiście tylko te najbardziej spektakularne miejsca przez, które przepchał mnie Alek. Tych małych, spokojnych uliczek z daleka od atrakcji turystycznych było dużo więcej.













Wszyscy mi pomagali w tej bardzo męczącej dla mnie sytuacji. Razem dzielnie pokonywaliśmy wyboiste uliczki dzielnicy La Boca. To najczęściej pojawiające się miejsce na pocztówkach z Buenos, czyli kolorowe domki na słynnej uliczce El Caminito. Mnóstwo sklepów z pamiątkami, knajpek, barów i tłumy turystów.
Razem przeszliśmy Floride czyli najpopularniejszy lokalny deptak pełnym sklepów i naganiaczy, przekonujących do wymiany pieniędzy.

Po kilku dniach tej miejskiej wędrówki wyruszamy nad wodospadu Iguzau i choć wiem, że nie będzie to dla mnie łatwy wyjazd, bo noga puchnie coraz bardziej, to jednak lecę po tę przygodę z resztą grupy.

Wodospady Iguazú są częścią Parku Narodowego utworzonego w latach 30. XX w. zarówno po stronie brazylijskiej, jak i argentyńskiej. Uznaje się je za jedne z siedmiu nowych cudów natury, dlatego UNESCO umieściło tę formację na swojej liście światowego dziedzictwa.
Najwyższą kaskadą Iguazú jest Diabelska Gardziel (Garganta del Diablo) mierząca ponad 80 metrów. Dla porównania – jeden z najsłynniejszych wodospadów świata, Niagara, ma „zaledwie” ponad 50 metrów wysokości. Argentyńsko-brazylijska formacja wodospadów obejmuje ponad 250 oddzielnych, mniejszych i większych, progów skalnych; łączna szerokość Iguazú wynosi ok. 2 kilometrów.

Niestety nasilający się ból lewej kończy unieruchamia mnie w hotelu, zaś reszta moich towarzyszy na początek ogląda brazylijską stronę tych wodnych cudowności. Mnie na drugi dzień Alek przepchał przez wszystkie dostępne na wózku inwalidzkim ścieżki argentyńskiej strony. W towarzystwie Magdy nawdychaliśmy się w trójkę tego piękna, choć ze ścieżek dla mnie dostępnych wodospady podziwiałam jedynie ze znacznej odległości.



Po powrocie do Buenos, w ostatni wieczór decydujemy się na jeszcze jedną turystyczną atrakcję, czyli Tango Show. Ojczyzną tego tańca jest Argentyna właśnie. Nie wyraża on wcale radosnych emocji, ale smutek i miłosne rozczarowanie. Sam twórca tanga, Enrique Santos Discépolo określił go jako  - Smutną myśl, którą się tańczy.

Okazało się, że w czasie wieczoru dostaliśmy esencje kultury i kuchni argentyńskiej, bo oprócz tanga, obejrzeliśmy występy folkowe i ludowe tańce. Raczyliśmy się argentyńskim winem, a mięsożercy po raz kolejny zajadali się lokalną wołowiną.


Z radości wracałam do domu. Byłam zmęczona upałami i ciągle puchnącą nogą. Miałam wrażenie, że byłam kulą u nogi grupy, choć wszyscy mi bardzo pomagali.

Często mówię, że góry uczą wdzięczności i pokory. Z posłuszeństwem przyjmuję to co dają góry, niezależnie od tego czy jest to doświadczenie naznaczone radością czy też smutkiem. Zdarzeń, sytuacji i spraw, za które jestem wdzięczna, ludziom, którzy przeżyli ze mną argentyńską przygodę, jest niezliczona ilość.

W najbliższych tygodniach nigdzie nie pojadę, nigdzie nie pobiegnę, nie pójdę na długi spacer. Siedzę ze złamana noga i przypominam sobie stare powiedzenie – be careful what you wish for...
Wszak  jeszcze w grudniu marzyłam o spokojnym lutym.

Komentarze

Kapitalny opis podróży, pani Agato. Czyta się z zapartym tchem niczym najlepszą literaturę. Piękne zdjęcia. Podziwiam za odwagę, upór i szczerość. Życzę szybkiego powrotu do formy. Pozdrowienia z Guelph, Ontario. Dorota

Popularne posty