Tak to zapamiętałam - trekking pod Everest


Wspomnienia to dziwna sprawa. Wydaje nam się, że w głowie zapisujemy wszystko, że żadne zdarzenie nam nie ucieknie. Bardzo mocno staramy się zapamiętać piękne chwile, robimy mnóstwo zdjęć, nagrywamy filmiki, wszystko po to by pamiętać. Jednak z czasem pamięć się zaciera, odtwarzamy tylko te momenty, które zapisaliśmy w formie pamiętnika lub zdjęć. Wspomnienia giną lub zaczynamy je pamiętać tak jak chcemy, jak jest nam najwygodniej, nie zawsze zgodnie z prawdą.

Im dłużej oglądamy zdjęcia z jakiegoś wydarzenia lub wyjazdu tym mocniej utrwalamy sobie tylko to co jesteśmy w stanie zobaczyć, szczegóły pamięci się zacierają.

Na przełomie października i listopada 2022 pojechałyśmy z Justynką w Himalaje, pod Everest. Wróciłyśmy przepełnione workiem dobrych wspomnień, jednak wyjątkowo tym razem wcale nie spieszyło mi się z ich spisaniem.

Nosiłam je w głowie, przywoływałam obrazy gór, grani, jaków, krów, szerpów, szczytów i turystów, nie czując żadnej potrzeby pisania o tym. Jakbym się bała rozstać z tymi myślami. W głowie zrodził się lęk, że jak już napiszę, jak było jesienią pod Everestem wspomnienia znikną.

Na początku stycznia 2023 roku moja przyjaciółka dała mi album ze zdjęciami z tego wyjazdu. Przepiękne widoki na nowo ożyły w mojej głowie. Z radością spoglądałam na szczęśliwe twarze naszych współtowarzyszy wyprawy i znowu zaczęłam wędrować himalajskimi szlakami.

Z wyjazdem pod Everest wiązała się pewna obsesja. Wcale nie zależało mi na zobaczeniu szczytu najwyższej góry na świecie czy zrobieniu sobie zdjęcia na kamieniu z napisem Everest Base Camp. Chciałam stanąć na lotnisku w Lukli i później zrobić sobie zdjęcie w Namche Bazar, patrząc na miasto z góry.

Kto choć raz był w rejonie Everestu ten wie, że to nie wygórowane zachcianki, bo żeby dojść do bazy pod Czomolungmą najpierw trzeba dolecieć do Lukli, a później dojść do Namche Bazar. Natomiast spacer po tym mieście zaczyna się od podnóża osady, czyli od dolnego placu, a następnie trzeba się wspinać do góry, gdzie znajduje się baza hotelowa.

Oczywiście znowu zawładnęła mną obsesja nazw.

 Lukla, Namche to miejsca, które przewijają się we wszystkich górskich wspomnieniach zarówno zwykłych turystów jak i wielkich zdobywców. A teraz również i w moich.

O trecku pod Everest słyszałam dużo złego. Szlak miał być zaśmiecony, przepełniony turystami, przepychającymi się na ścieżkach, nerwowo stukającymi kijkami o kamienie.

Jednak przyznać trzeba, że trasa do Everest Base Camp to jeden z najpiękniejszych szlaków treckingowych w Himalajach.

Nie tylko z uwagi na piękne widoki najwyższych gór, ale przede wszystkim przez różnorodność krajobrazu. 

Wędrowców, takich jak my, którzy chcieli zobaczyć najwyższe szczyty świata na szlaku było bardzo dużo. Ocieraliśmy się o siebie co jakiś czas. Himalaje jednak są ogromne, więc starczy miejsca dla każdego, a szlak wiodący do EBC był tak czysty, że aż trudno uwierzyć, że codziennie przemierzają go steki turystów.

Do Nepalu polecieliśmy dużą, bo 19 osobową grupą. Jeszcze w Toronto wydawało mi się, że to ilość nie do ogarnięcia, że taki tłum pozbawi tę wycieczkę uroku intymnego przeżywania spotkania z Górami.

Trochę się bałam tego tłumu. Część ludzi z grupy w Górach wysokich była po raz pierwszy, a więc pytań i pytań było bardzo dużo.

Na szczęście góry przynoszą spokój, wprowadzają w system łagodność, która zdumiewa nawet najbardziej rozedrganą duszę. Jeszcze w Kathmandu miałam wrażenie, że jesteśmy bliscy jakieś towarzyskiej katastrofie, ale już w Lulki wiedziałam, że razem, zgodnie pokonamy ten szlak.

Cała przygoda górska zaczyna się właśnie tu, w niewielkim miasteczku Lukla z malutkim, ale najbardziej niebezpiecznym lotniskiem na świecie, Tenzing–Hillary Airport  czyli  Lukla Airport.

Ukryte między górami, z krótkim pasem startowym nachylonym pod sporym kątem jest istotnym punktem dla wszystkich wypraw na Mount Everest.

Port lotniczy zbudowano w 1964 roku z inicjatywy Edmunda Hillar’ego. Himalaista, który wspólnie z Szerpą Tenzingiem Norgayem jako pierwsi ludzie w historii zdobyli szczyt Mount Everest 29 maja 1953 roku uznał, że w miasteczku Lukla, będącym punktem wypadowym dla wypraw na najwyższy szczyt świat przydałoby się lotnisko.

Do Lukli dolatujemy na raty. Nie mieścimy się wszyscy do jednego samolotu. Z Justynką przylatujemy jako ostatnie, szczęśliwe, że ten krótki, nie należący do najprzyjemniejszych, lot mamy za sobą.

W tym niewielkim miasteczku, gdzie główny deptak wyłożony jest kamiennymi płytkami, jemy lunch i ruszamy w drogę, na szlak. Spieszy nam się w te góry. Chcemy już zacząć mozolne podejścia, bowiem początek ma zawsze w sobie pewien rodzaj nerwowości. Wszyscy chcą już iść, zacząć swoją wyjątkową przygodę.

Jak zawsze w Himalajach pierwsze kroki stawiamy w pełnym słońcu, upoceni, z lekką zadyszką. Tak jak przewidywaliśmy, do Phakding idziemy z tłumem turystów. Wszyscy, którzy tego dnia wylądowali w Lulki  idą dokładnie w tę samą stronę.

Jak my wytrzymamy ten tłum? Jak iść z taką masą ludzi i jednocześnie przeżywać i chłonąć intymnie całe piękno Gór? Te pytania dodają ciężaru plecakowi, do którego oczywiście wpakowałam książki, wodę, jakieś ciuchy i całą masę drobiazgów, bez których wydaje mi się, że po górach chodzić nie mogę.

Pytania, choć ciążące, przesuwam na tył głowy. Postanawiam się trochę zabawić, pomaszerować żwawym krokiem, poprzepychać się wśród turystów, jednym słowem dojść jak najszybciej do miejscu noclegu, z nadzieją, że jutro na szlaku będzie nas mniej.

Kolejny dzień zaczynamy wcześnie, żeby trochę wyprzedzić tłum, który oczywiście dogania nas bardzo szybko, ale i tak jest pięknie.

Poranki w górach są zachwycające, rześkie, nawet chłodne, z olbrzymim potencjałem kolejnego dnia górskiej przygody.

Idziemy porozrywaną grupą, każdy swoim tempem, robiąc zdjęcia niemalże na każdym zakręcie. Spotykamy kilkoro Polaków, którzy wędrują samotnie, jedynie z porterem. Szukają towarzystwa, wszak miło porozmawiać w ojczystym języku, wiele tysięcy kilometrów od domu.

Około południa dochodzimy do malowniczej parkowej bramy i po załatwieniu kilku formalności wchodzimy na teren Parku Narodowego Sagarmatha, który położony jest w górnym zlewisku rzeki Dudh Kosi. Utworzony został w 1976, a w 1979 wpisano go na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zajmuje obszar 1148 km². Prawie cała powierzchnia Parku położona jest powyżej 3000 m n.p.m.  

Znajduje się on zaledwie 150 mil w linii prostej od Katmandu i leży w obszarze doliny Khumbu, w której mieszka nie tylko twardy naród Szerpów, ale przede wszystkim najwyższa góra świata – Mount Everest (8848 m npm)



Szerpowie przywędrowali w rejon Everestu na przełomie XV i XVI w. z Tybetu i osiedlili się w tym niesprzyjającym człowiekowi środowisku, w krajobrazie, który się w pełni jeszcze nie ukształtował. Nazwali tę nową ojczyznę „Sagarmatha". Choć wznoszą się na niej niebotyczne wierzchołki Mt. Everestu (8848 m n. p. m.), Lhotse (8516 m n. p. m.), Lhotse Shar (8400 m n. p. m.) i Cho Oyu (8201 m n. p. m.), to jej oblicze kształtują także kamienne domostwa Namche Bazar (3530 m n. p. m.) i Pangpoche (3985 m n. p. m.), zabudowania klasztorne w Tengpoche Gonda (3867 m n. p. m.), poletka ziemniaczane i warzywne, stada jaków i niepowtarzalna kultura lamajska.


Sagarmatha — perła na Ziemi, klejnot wykreowany przez Przyrodę, a kształtowany przez Człowieka...


Wchodzimy na ten przepiękny teren z wielką radością, co chwilę głaszcząc modlitewne kamienie mani, których na tej trasie jest wyjątkowo dużo.

Zadbane, odmalowane, majestatyczne, dodają wyjątkowego uroku przemierzanym ścieżkom.

Oczywiście tam gdzie małe wioski i osady tam też i psy. Idą raźnie z nami przez jakiś czas, po czym znikają nie wiadomo, gdzie, ale za chwilę pojawiają się następne. Wszystkie wyglądają jak od jednej matki, więc nadajemy im jedno imię i mamy kumpla na wyprawie, choć właściwie wielu kumpli.

Wszystkie psy to Leoś, bo charakterem i wyglądem do złudzenia przypominają nam naszego psiego kolegę Leosia.


Przed nami most Hillarego, o którym też wiele słyszałam i czytałam, i oto jest i on. Wysoko dynda na horyzoncie, a żeby na niego wejść trzeba pokonać całą masę schodów. No to idziemy, krok za krokiem przeklinając w myślach każdy stopień.

Most Hilarego jest najdłuższym mostem wiszącym na całej trasie. Za chwilę też, po raz pierwszy zobaczymy nieśmiale wyłaniający się Mount Everest.

Po przejściu mostu, pokonaniu kilku intensywnych podejść, docieramy do Namche Bazaar. I tak oto spełnia się moje kolejne marzenie, jestem w miejscu jak z książki.


Na tym jednak nie koniec marzeń. Zapomniałam napisać, że jeszcze chciałabym zobaczyć zachód słońca na Everesie spoglądając na Górę z Kala Pattar, ale najpierw trzeba tam dojść.

Tymczasem jesteśmy w Namche. Miasto leży na wysokości 3440 m n.p.m. To najlepiej rozwinięta miejscowość na trasie trekkingu do bazy pod Mount Everestem. Rdzennymi mieszkańcami są Szerpowie.

Zostajemy tu na jeden aklimatyzacyjny dzień. Będziemy wspinać się na okoliczne pagórki i przyzwyczajać organizm do nowej wysokości.

Justynka kupuje sobie tutaj najbardziej odjazdowe buty treckingowe jakie widziałam. Cieszę się z tych butów razem z nią, bo przecież niezależnie od sytuacji i położenia geograficznego, w życiu trzeba mieć styl.

W Namche rozmawiamy z turystami, którzy schodzą już z gór. Wszyscy są zgodni, że tam wyżej jest pięknie, ale bardzo zimno.

Ruszamy następnego dnia w to zimno z ochotą. Słońce towarzyszy nam nieustannie, a dosłownie za zakrętem wyłania się ona Królowa Gór, w towarzystwie swoich pomniejszych koleżanek.

Nie sposób nie robić zdjęć. Z tym widoczkiem z tamtym widoczkiem i jeszcze tu i tam. Cykamy setki zdjęć, żeby niczego nie pominąć. A przecież nie wszystko da się sfotografować. Bo jak uchwycić na zdjęciu to, że kręci mi się w głowie z zachwytu, że mam w duszy wdzięczność olbrzymią jak te góry, że mogę tu być? Uśmiecham się więc szeroko do aparatu, może to wystarczy.

Tłum jakby rzednie, turyści rozciągają się na szerokim i długim szlaku i nareszcie jest czym oddychać. Jest przepięknie, zachwycając, po prostu bosko.

Tego dnia dochodzimy do Tengboche gdzie znajduje się największa świątynia buddyjska w Khumbu. Bardzo często panuje tu mglista pogoda, co sprzyja otaczającej roślinności. Ponoć przy ładnej pogodzie są stąd piękne widoki. Nam udaje się zobaczyć z tego miejsca Lothse, którą za moment zasłaniają chmury i wszystko pokryje się mgłą.

Klasztor Tengboche, znany również jako Dawa Choling Gompa, jest buddyjskim klasztorem tybetańskim należącym do społeczności Szerpów. Klasztor, położony na wysokości 3867 metrów, jest największą gompą w regionie Khumbu w Nepalu.

Mamy to wielkie szczęście, że słyszymy mnichów grających na muszlach, nawołujących do modlitwy.

Zaglądamy więc do klasztoru, siadamy z buddystami, wsłuchujemy się w święte śpiewy i przyglądamy się z bliska jak powstaje mandala. 

Mandala to bardzo rozbudowany projekt, złożony z okręgów i koncentrycznych figur. Krąg od zarania dziejów jest symbolem cyklu życia (narodziny, dojrzałość, śmierć, zmartwychwstanie). Mandala oznacza okrąg i symbolizuje sferę, środowisko, społeczność. Przepiękne dzieło tworzone z kolorowego piasku, po powstaniu jest rozdmuchiwane przez mnichów.

Leżąc wieczorem, w myślach ten dzień nazywam dniem wdzięczności. Ogarnia mnie nieograniczone szczęście i wdzięczność za to co mam: wdzięczna jestem za przeżyty dzień, za słońce, za drogę, za dzieci, za przyjaźń,  za zdrowie, za …… dzień w którym wszystko było idealne : pogoda, szlak, widoki i  gra na muszlach, modlitwy mnichów, piękna mandala, niesamowite lasy rododendronowe, niezła kondycja i to wszystko jednego dnia.

Myślę również o towarzyszach mojej wędrówek. Czy czują to co ja? Czy pozwalają sobie na takie chwile wytchnienia i szczęścia? A może skupiają się tylko na drodze. Stawiając krok za krokiem zmierzają dzielnie do wytoczonego na dany dzień celu. Mam nadzieję, że wiedzą, że to droga jest celem. Możliwość codziennego przeżywania piękna gór jest istotą tej wycieczki, nie cel sam w sobie.

Przyglądając się naszej grupie, dumna jestem, że sobie tak fajnie radzą, że czerpią radość z każdego zdobytego podejścia. Mam nadzieję jednak, że potrafią również popatrzeć ponad góry, bo dopiero tam zobaczyć można całe piękno świata.

Zaliczamy miejscowości o nazwach jak z wyliczanki: Tangboche, Dingboche, Pangboche.

W drodze do Dingboche zauważam na ścieżce Ryszarda Pawłowskiego, to polski taternik, alpinista i himalaista, również instruktor i przewodnik górski. Zdobywca 10 głównych ośmiotysięczników. Na co dzień organizuje w tym rejonie wejścia na Ama Dablam. Właśnie wprowadzał kilku swoich klientów na szczyt dowodząc akcją z dołu. Sama nie wiem jak go poznała, chyba jakoś podskórnie, bo Pan Ryszard wyglądał jak przeciętny turysta, z twarzą przysłoniętą ciemnymi okularami.  A jednak go poznała. Uwieńczyliśmy, to dla mnie wyjątkowe, spotkanie odpowiednią, okolicznościową fotografia i poszliśmy w swoje górskie strony.

Kolejny dzień to kolejny dzień aklimatyzacyjny. Chcemy zabrać grupę pod czorten Jerzego Kukuczki. Dobrze się składa, bo za kilka dnia w Polsce Dzień Zadusznych, więc jest okazja, żeby uroczyście pokłonić się największemu polskiemu himalaiście.

Przy czortenie spotykamy uroczego, samotnego Polaka. Nie sposób o nim nie wspomnieć, bowiem facet był tak przepełniony energią, że rozmawiał z nami przez godzinę niemalże bez oddechu. Ultramaratończyk, mors i bez wątpienia pozytywnie zakręcony człowiek, którego oczywiście na szlaku spotkamy jeszcze nie raz.

Wraz z wysokością, spada temperatura. Szczególnie w nocy. Wieczory i poranki są nieprzyjemne i męcząco chłodne. Pojawiają się pierwsze katary, przeziębienia i osłabienia organizmów. Wiadomo, że jak jedna osoba rozchoruje się w grupie, cała reszta za parę dni będzie mieć katar.

Po wielogodzinnych dniach marszu, codziennie zasiadamy w stołówce, gdzie z niecierpliwością wygłodniałych wojowników oczekujemy na ciepły posiłek. Niestety wysokość odbiera niektórym apetyt, jednak zupa robi dobrze każdemu.

Na wspólnym stole co wieczór lądują kabanosy, znak rozpoznawczy naszej grupy i mnóstwo słodyczy. Przy tak obfitym stole można siedzieć do rana. Jednak grupa wykrusza się już około 7.00 -8.00, wędrujemy do zimnych łóżek z nadzieją, że śpiwory się szybko rozgrzeją.

Jednego wieczoru Justyna z chłopakami postanawiają robić zdjęcia nocne. Budzę się więc w środku nocy wraz z moją przyjaciółką, patrzę się jak tonie w mojej puchowej kurtce i z ciekawością dziecka wychodzi na zewnątrz.

Wraca po dłuższej chwili zmarznięta, z retorycznym pytaniem – Po co ja to robię? Wiadomo, z pasji, ale nie muszę jej tego mówić, ona to wie lepiej ode mnie.

Zbliżamy się pomału do punktu kulminacyjnego naszej wędrówki.

Jutro staniemy w bazie pod Everestem, jednak dzisiaj, zaraz po lunchu część grupy wchodzi na Kala Pattar (5644 n.p.m ) , najbardziej dostępny szczyt by obejrzeć Mount Everest. Specjalnie decydujemy się na popołudniową wspinaczkę, bowiem chcemy zobaczyć, jak zachodzi słońce na Evereście, a to jeden z najbardziej spektakularnych widoków na tej trasie.

Marsz rozpoczynamy pod wiatr, który wiać już będzie do końca dnia.

Po kilku godzinach meldujemy się na szczycie. Do zachodu słońca mamy jeszcze kilkadziesiąt minut. Zimno jest przenikliwe tak, że nie sposób wyciągnąć dłonie z rękawic. Dobrze, że Rajmund pożyczył mi parę swoich rękawiczek, bo bez nich zaserwowałbym sobie odmrożenie palców.

Chowamy się za skały i kamienie, chcemy osłonić się przed wiatrem, lecz ten wdziera się wszędzie. Tulimy się do siebie, tupiemy nogami i z zachwytem spoglądamy na przeciwległego wierzchołki, bo to na nich rozgrywa się spektakl z zachodem słońca w roli głównej.

Mam łzy w oczach. Biorę głęboki oddech, ale bez przesady, na tej wysokości zbyt głęboko oddychać się nie da, i chłonę sobie to uroczysko na Evereście. Właśnie spełnia się moje kolejne marzenie. Zachód słońca przechodzi moje wyobrażenia, jednak nacieszyć się przeżyciami będziemy mogli dopiero w schronisku, na dole, tymczasem zimno i wiatr zganiają nas z góry. Zrobiło się ciemno i nieprzyjemnie. Justyna z Kala Pattar zbiega, my dzielnie za nią i tak w niecałą godzinę mamy górę za sobą. Szczęśliwie docieramy na nocleg. Zasypiamy niemalże na krzesłach.

Kolejnego dnia, z samego rana dochodzimy do bazy pod Everestem. Przed nami lodowiec i lodowiec, skały i urwiska, no i kamień z napisem Everest Base Camp.

Patrzę na to miejsce wyobrażając sobie setki namiotów, które królują tu w maju. Ludzi krzątających się po tym niewielkim skrawku lodu, którzy właśnie śnią swój sen z nadzieją, że się spełni, że będzie odpowiednie okno pogodowe, a siły pozwolą im na atak szczytowy.

Spoglądam na lodowiec i widzę setki szerpów przeprowadzających turystów przez Icefall, jeden raz, drugi i trzeci i tak w około, rok za rokiem.

Everes Base Camp nie wygląda teraz na pole walki jakim jest wiosną. Spokojny rozłożysty, masywny lodowiec króluje u podnóża, a jeżeli podniesiemy głowę wysoko to… nie zobaczymy Everestu, bo jest przysłonięty. Taka turystyczna atrakcja bez atrakcji.

Everest – dach świata.  Monstrualna góra stanowiąca wielkie wyzwanie dla fanów wspinaczki wznosi się na aż 8848 m ponad poziom morza. Ten słynny ośmiotysięcznik położony jest na granicy Nepalu i Chińskiej Republiki Ludowej. Ściany wzniesienia liczą nawet 3 km wysokości. Ogromne rozmiary Mount Everest przyczyniły się do powstania ludowych legend, w myśl których wierzono niegdyś, że ową górę zamieszkują bogowie. Szczyt został po raz pierwszy zdobyty 29 maja 1953 r.

My zdobyliśmy Everest Base Camp i to nam wystarcza. Wracamy do domu.

Oczywiście nie tak od razu. Przed nami jeszcze kilka dni wędrówki w górę i w dół, jednak coraz  bardziej w dół. Poranki stają  się słoneczniejsze a wieczory cieplejsze. Oddycha się już znacznie lżej, a temperatura zachęca do powolnego spaceru.

Jak to z powrotami bywa, tym co na około cieszymy się mniej, przez moment, marząc już o hotelowej, czystej pościeli i gorącym prysznicu.

Moja przyjaciółka zwalnia jednak pewnego popołudnia. Chwyta mnie za rękaw kurtki i pokazuje to co dookoła. Zachwycamy się więc po raz ostatni jedną z najpiękniejszych gór – Ama Dablam, marząc o zdobyciu jej szczytu.

Leży na wysokości  6812 metrów n.p.m. i nie można  z niej spuścić oczu. Ama Dablam jest niesamowicie spionowana, zdecydowanie bardziej niż sąsiadujące szczyty na horyzoncie, strzelista i niemal doskonała. Niewątpliwie jest jedną z najpiękniejszych gór świata i za taką jest powszechnie uważana. Już sama jej nazwa w wolnym tłumaczeniu oznacza w zasadzie dosłownie klejnot matki. Kiedy poruszamy wyobraźnię i przyjmiemy znaczenie najwyższej góry świata – Czomolungma – Bogini Matka Ziemi, to możemy dojść do wniosku, że Ama Dablam jest ozdobą Everestu… Góra jest niezmiennie przyciągająca z każdej strony. A w drodze pod Everest mogłyśmy ją podziwiać nieustannie.

Wracając spoglądamy także na krowy i wysuszone trawy. Przypatrujemy się kobietom zbierającym suche liście rododendronu na opal. Skaczemy po suchych pastwiskach

 i nigdzie się nie spieszymy. Jesteśmy w górach, w miejscu, gdzie pomimo różnych niebezpieczeństw czujemy się bezpiecznie.

Po powrocie do Kathmandu wszyscy bardzo szybko zapominają o zmęczeniu, otartych stopach i katarze. Ocierając się od urokliwe sklepiki i knajpki planują kolejny wyjazd.

Wszyscy chcą przyjechać tu jeszcze raz. Taka magia gór. Jak to będzie i kiedy, zobaczymy. Wypadki pandemiczne nauczyły nas planowania spokojnego, powściągliwego, z respektem do czasu i zdarzeń.

Po powrocie do domu sięgam po książkę Rafała Froni „Pasażer bezpamięci”, którą starałam się podczytywać w Himalajach, ale gór, o których Rafał pisze tak pięknie, nie mogłam wtedy w niej znaleźć.

Myliłam się, one były, piękne, majestatyczne, zjawiskowe, takie jak tylko R. Fronia potrafi je pokazać, znalazłam je na końcu książki.




Namche Bazar 3440 m



Lothse 8414 m



Ama Dablam 6814 m

Tengboche 3870 m




Ama Dablam





Czorten Kukuczki


Dingboche 4260 m






Nuptse 7861 m from Lobuche


Everest, Kala Pattar 5644.5 m

Everest 8849 m


Everest

Pumori 7161 m, lodowiec  Khumbu

Lodowiec Khumbu










Namche Bazar


Komentarze

Popularne posty