Spełnione marzenia - moja droga pod K2

 





Magia tkwi w słowie, a także w obrazie i w dźwięku.
Magia tkwi w człowieku.
Ale przecież każde, nawet małe dziecko wie, że magia tkwi także w kapeluszu, z którego iluzjonista wyciąga królika.
I moglibyśmy się tu długo pobawić w jakieś zaklęcia, i próbować zaczarować świat, tak żeby był podobny do tego z naszych marzeń.
Magia jednak dzieje się także każdego dnia, na naszych oczach, wystarczy popatrzyć głębiej, bardziej uważnie, żeby doświadczyć szeroko pojętych cudów.
Ponoć właśnie po to m.in. ludzie jeżdżą w góry, żeby doświadczać głębi przeżyć, popatrzeć wyraźniej, a potem zaczarować rzeczywistość widzianym obrazem.
Tak więc i my wyruszyłyśmy na szlak. Zaczarowane magią gór i historią Karakorum. Tym razem za cel postawiłyśmy sobie bazę pod K2.
Już na początku roku 2022 zapisałyśmy się na wyjazd do Pakistanu organizowany przez Magdę Jończyk, która od blisko 10 lat chodzi z grupami trekkingowymi po Himalajach i Karakorum.
Grupę piechurów stanowili rodacy z Polski, a także kilkoro Polaków mieszkających w Toronto (w tym nasza dzielna koleżanka Mariola), dziewczyna z Chicago, pewna Azjatka, Justynka no i ja. Wszystkich razem nazbierała nas się spora grupka, która mozolnie przez niemalże dwa tygodnie przemierzała lodowiec Baltoro.

 


Cała wyprawa swój początek bierze w Islamabadzie, skąd wyruszymy po naszą przygodę.
Pakistan wita nas okropną wilgotnością i wysoką temperaturą, pomimo, że docieramy do tego kraju w środku nocy. W hotelu obsługa częstuje nas zmrożonym sokiem mango. Uśmiecham się widząc oszronione szklanki. Przecież tak zaczyna się każde spotkanie z Górami Wysokimi, takim właśnie powitaniem hotelowym, które w mojej głowie zaczyna wyrastać na swego rodzaju obrządek. Na półce w głowie przypiszę go od tego momentu, do wypraw górskich.
Główną organizatorkę - Magdę i pakistańskiego przewodnika Karima poznajemy już na lotnisku. Witają nas szerokimi uśmiechami i kwiatami. Powitanie godne zdobywców, a przecież my nawet jeszcze nie ustawiliśmy się na linii startu.
Takie przywitanie trochę onieśmiela.
Rano poznajemy resztę przesympatycznej grupy. Jesteśmy trochę sobą onieśmieleni, trochę speszeni.

Magda

Karim


Tego dnia zwiedzamy jeden z największych meczetów Azji Południowej, meczet Króla Fajsala znajdujący się u stóp wzgórza Margala.
Później zwiedzamy jeszcze Pakistan Monument czyli pomnik narodowy, który jest symbolem jedności narodowej. Okolice przyległe do pomnika to tereny parkowe, licznie oblegane przez mieszkańców miasta, których ulubionym zajęciem jest piknikowanie.
Dzień był męczący, głównie przez wysoką temperaturę. Szkoda, że nie można zmagazynować ciepła w sobie, tak bardzo przydałoby się w dalszej podroży, która rozpoczyna się już następnego dnia.
Kierunek – Skardu, miasto legenda. To właśnie stąd wyruszają wszystkie wysokogórskie ekspedycje, wyprawy wspinaczkowe i górskie trekkingi, takie jak nasza. O Skardu czytałyśmy we wspomnieniach znanych Himalaistów i w górskich przewodnikach.

 










Zanim jednak tam dotrzemy minie klika długich dni, bowiem do Skardu podążać będziemy jeepami, przemierzając legendarną Karakorum Highway. To najwyżej położona na świecie droga betonowa, która łączy Chiny i Pakistan w paśmie górskim Karakorum, przechodząc przez przełęcz Khunjerab na wysokości 4733 m n.p.m. Zwana jest także ósmym cudem świata, ze względu na wysokie wzniesienia i trudne warunki, w których została wybudowana. Karakorum Highway to także jedna z wielu ścieżek legendarnego Jedwabnego Szlaku.

Gdy myślimy o pakistańskich, górskich drogach to oczywiście przed oczami stają nam olbrzymie boldery i urwiska. Niebezpieczne obsunięcia skalne i wijące się w dole rzeki. Jednak jest jeszcze jeden element, który czyni te drogi niezwykłymi. To barwne, brzęczące, zjawiskowe ciężarówki. Kierowcy do ich wystroju podchodzą bardzo serio, niczego nie pozostawiając przypadkowi. Ozdabianiem ciężarówek zajmują się tu wyspecjalizowane firmy, które według określonych wzorów i wytycznych, na specjalne zamówienie, malują, oklejają, grawerują i ozdabiają dzwonkami auta. Takie zdobienia w warsztacie kosztować mogą nawet ponad $1000 US. Poprzez swój bajkowy wygląd i dzwoneczki ciężarówki te zyskały sobie rozgłos w całym świecie i określenie „ jingel truks”.

Na pierwszą taką ciężarówkę rzucamy się wszyscy jak na małpę przygodnie spotkaną w centrum Katmandu – zjawisko. Każdy chce mieć zdjęcie, najlepiej kilka lub całą serię. Oczywiście po jakimś czasie przyzwyczajamy się do barwnych trucków i już tylko te naprawdę bardzo stare i bardzo kolorowe robią na nas wrażenie.

Suniemy niespiesznie przez rejon Giligit-Baltistan spiesznie zresztą się nie da, robiąc zdjęcia co piękniejszym górom i wzniesieniom. Wszystko zachwyca. Droga jest tak malownicza, że każdy chce siedzieć przy oknie. Najlepiej ma Justyna. Ona, ze względu na wymagający organizm, zawsze siedzi obok kierowcy, ale nawet Ci poupychani wewnątrz aut, mają rozległe możliwości widokowe.

Pierwszym naszym przystankiem jest Chilas. Miasto położone nad Indusem. Tę rzekę podziwiać będziemy jeszcze wielokrotnie, a w Skardu zamoczymy w niej nogi.

Kilka kilometrów za miastem mamy okazję podziwiać petroglify, czyli buddyjskie dzieła sztuki naskalnej. Rzeźby pozostawili różni najeźdźcy, kupcy i pielgrzymi przechodzący szlakiem handlowym, a także miejscowi. Najwcześniejsze daty sięgają między 5000 a 1000 lat pne. Patrząc na precyzyjnie wydłubane wizerunki Buddy i wzory ozdabiające postać, wprost nie można uwierzyć, że to tak odległa i prastara sztuka. Niestety wszędzie są głupi ludzie, którzy w tym miejscu, na skałach z petroglifami domalowali swoje trzy grosze, niszcząc, po części to co trwało od wieków.

Natchnieni sztuką ruszyliśmy dalej, napawając się pięknem przyrody. Bezkres widoków prawie się nie kończył. Upojeni górskim pięknem trwamy w przeświadczeniu, że nic nie jest w stanie zmącić tego znakomitego dnia. Jednak w pewnym momencie, zatrzymani jesteśmy na tzw check post. Chodzą plotki, że przystanek trwać będzie 5 godzin, ale nikt w te pogłoski nie chce uwierzyć. 5 godzin na rozżarzonym słońcem pustkowiu wydaje się wiecznością.

Niestety pomimo starań zarówno Magdy jak i Karima, czekamy na otwarcie drogi wiele godzin. Zakaz przejazdu wiązał się z obchodzonym w okolicznych wioskach i na naszej trasie, trwającym wiele dni świętem Ashura. Święto to upamiętnia śmierć imama Husajna, wnuka proroka Mahometa, który zginął w bitwie pod Karbalą. Dla szyitów to najważniejsze święto. Z tej okazji urządzają widowiska pasyjne odtwarzające śmierć imama. W czasie świątecznych procesji gromady mężczyzn, czasem dzieci, biczują się do krwi.

Chcąc zagwarantować spokój wiernym, na czas procesji zamykane są drogi.

Szyici świętują, a my uczymy się trudnej sztuki cierpliwości, która przyda nam się jeszcze nie jeden raz.

Kolejny dzień to pierwszy górski marsz i spotkanie z Nagą Góra czyli z Nanga Parbat (8126M). To jeden z najtrudniejszych do zdobycia wierzchołków górskich na świecie, zresztą każdy kolejny ośmiotysięcznik, jaki zobaczymy w czasie tej podróży zalicza się do tej grupy. Wszyscy cieszymy się na to wyjście. Kilka dni samochodowej podróży, choć piękne, znużyło nas troszeczkę. Spacer do bazy pod Nangę zajmuje kilka godzin. Idziemy w pełnym słońcu, jednak przy lodowcu, który oddziela nas od góry, zachodzi słońce i robi się po górsku zimno.

To pierwszy lodowiec w naszej podróży i pierwszy ośmiotysięcznik, zachwyt jest więc niezmierny, tym bardziej, że góra piękna, surowa, lekko ośnieżona. Podziwiamy ją od strony flanki Rupal. To najwyższa ściana tego ośmiotysięcznika, uznawana za najwyższą ścianę na świecie (około 4,5 km)

Tu, na skalistych brzegach szczytu Nangi w 2018 roku zginął Tomasz Mackiewicz.

Natomiast pierwsze polskie wejście na te górę datuje się na rok 1985, kiedy w lipcu 5 osobowa ekipa pokonywała drogę właśnie od strony Rupal. Ostatecznie czworo członków ekipy dotarło na szczyt: Zygmunt Andrzej Heinrich, Jerzy Kukuczka, Sławomir Łobodziński i Meksykańczyk Carlos Carsolio. Ostatni członek ekipy Piotr Kalmus niestety zginął zmieciony lawiną.

W dolinie, u podnóża Nanga Parbat znajduje się kamień z tabliczką, upamiętniający Piotra Kalmusa. Odnajdujemy ten głaz, który jak będziecie schodzić w dół od strony Rupol, znajduje się po prawej stronie, tak około stu metrów od bazy. Nie ciężko znaleźć, wystarczy przejrzeć te największe głazy i już jesteście.

Oddajemy cześć Panu Piotrowi patrząc się na niezwykłą ścianę Nangi, która wydaje się nie do zdobycia.

Można powiedzieć, że Himalaje w Pakistanie mamy zaliczone. Na Nangę spoglądać będziemy jeszcze przez jakiś czas, bowiem sam wierzchołek widoczny jest z podwórka motelu, w którym się zatrzymaliśmy.






Nanga Parbat Base Camp 3,850 m

Nanga Parbat 8,126 m


Po spotkaniu z górą czas na płaskowyż i to nie byle jaki, bo drugi pod względem wielkości na świecie- Deosai. Tu czeka nas pierwszy nocleg pod namiotami w sąsiedztwie jeziora Sheoar. Park Narodowy Deosai to przepiękne miejsce z wyjątkowymi gatunkami roślin i zwierząt, a wśród nich endemiczny gatunek niedźwiedzia himalajskiego. Nam udaje się jednak dostrzec jedynie świstaki.

 

Jezioro Sheoar, Park Narodowy Deosai


Park Narodowy Deosai








I tak jadąc przez wzgórza i doliny, przemierzając płaskowyż, podziwiając po jednej stronie Himalaje, pod drugiej Karakorum, w doskonałych nastrojach, choć wyczerpani wyboistą drogą, gotowi do górskich wyzwań dojeżdżamy do Skardu.

Tym samym spełnia się moje marzenia. Wiele razy słyszałam nazwę tego miasta w górskich opowieściach, widziałam na zdjęciach, czytałam o nim w górskich relacjach. Więc oto jestem też tu i ja, cała … spocona i z mocno spalonymi słońcem nogami. To pamiątka z wejścia pod Nangę, która zostanie ze mną na długo po powrocie do domu.

Nic się nie liczy, najważniejsze, że jesteśmy tu, tu i teraz. W stolicy Baltistanu, w bazie wypadowej większości himalajskich ekspedycji i grup trekkingowych. Mamy tu jeden dzień postoju, a więc będzie możliwość porozglądania się po okolicznych kontach.

W mieście znaków mówiących o wysokogórskich wyprawach niewiele, nie licząc jednego muzeum. Jedna główna droga, śliczny meczet, trochę kurzu, parę sklepów i to wszystko.
Za to jaka nadzieja w sercu. Oto przecież za tydzień staniemy pod K2 – Inshallah – jak mówią miejscowi -(jak Bóg da), oczywiście.

Podekscytowani, z nowymi członkami grupy, którzy właśnie w Skardu zaplanowali do nas dołączyć, ruszamy na podbój Karakorum. Ostatni przystanek przed długim marszem to wieś Askole, położona na wysokości 3000 m.

 

Askole





Jednak, żeby tam dotrzeć czeka nas kilkugodzinna jazda po wyboistej, nie asfaltowej już drodze, która skończyć się może dosłownie w każdej chwili, przerwana przez nagłe osuwiska skalne. Na szczęście do celu docieramy bezpiecznie, jedynie z paroma siniakami na łokciach i kostkach.

Wioska zaskakuje nas swoim wyglądem. Wszystko przypomina skansen. Z uśmiechem przyjmuję wiadomość, że jest tu muzeum etnograficzne. Przecież tu wszystko wygląd jak muzeum, łącznie z mieszkańcami, którzy przypominają żywe eksponaty.

Czas tu się zatrzymał. I to dziwi, bo właśnie ocierając się o tę wieś rokrocznie przewijają się przez Askole setki turystów, wypraw zagranicznych, ludzie z różnych zakątków świata. Na turystce wszędzie na świecie robi się ogromne pieniądze. Ale nie tutaj. W Askole wszystko podporządkowane jest islamowi, gdzie rytm dnia i porządek świata wyznacza religia.

W tym miejscu, poznajemy także naszych porterów i kucharzy, którzy razem z nami przemierzać będą kamienisty szlak. Oni iść będą nieco szybciej niż my, jednak widywać będziemy się każdego poranka.

Pierwsze spotkanie z tymi drogocennymi pomocnikami wygląda spektakularnie. Tłum mężczyzn, chudziutkich jak trzcinka, o sile godnej tytana, głębi się przy naszych bagażach, ważąc wszystko skrupulatnie. Zaczyna się sprawiedliwy podział ładunku, każdy na plecy nie może dostać do dźwigania więcej niż 30 kg, jednak i tak wybuchają sprzeczki i spory o to co, kto będzie niósł. Jednak każdy chce iść z turystami, dołączyć do grupy, bo to szansa na niezły zarobek. Czasami jedyny w roku.

Poza tym idzie z nami kilka osiołków i koza. Niestety ta ostatnia dużo się nie nachodzi, ponieważ była częścią wyposażenia kuchni. To żywy inwentarz przeznaczony do spożycia, podobnie zresztą jak kilka kurczaków. Na szczęście na tym zwierzyniec się zamykał. Obsługa kuchni to 6 osób i jeszcze szef porterów – sirdar i… sama już nie wiem kto. W sumie stanowimy małą wioskę.

My mieliśmy ze sobą tylko rzeczy osobiste i kuchnię, a wyglądaliśmy w całości jak imponująca wyprawa. Ciekawe więc jak wyglądają te grupy, które planują zdobyć ośmiotysięczniki. Do tego podstawowego wyposażeniu, muszą dość jeszcze liny, butle z tlenem i inne przedmioty, za które wspinacze z fanaberiami są gotowi zapłacić dodatkowe tysiące dolarów jak np. telewizor czy prysznic. Podobno osób zaangażowanych w takie duże, wysokogórskie przedsięwzięcia może być wtedy nawet około 400.

Choć poranek wita nas chłodem, atmosfera gorąca, a adrenalinę dosłownie czuć w powietrzu. Jeszcze trochę porterzy się po przepychają, a już kucharze zaczynają zbierać manatki i my ruszymy w głębokie, a właściwie wysokie nieznane.

Początek trekkingu jest zawsze podobny. Najpierw rozmowy o ubraniu, długi czy krótki rękaw, a może czepka z daszkiem, czy jednak same okulary słoneczne wystarczą… nasmarować się kremem przed wyjściem czy już na trasie, a do plecaka to dwa litry wody i herbata w termosie, czy może to za dużo, bo za ciężko. No i jeszcze jakieś przekąski i bluza, i kurtka od deszczu, no właśnie czy na pewno jest wzięta, no i nie można zapomnieć o latarce czołówce!

Ja dorzucam sobie jeszcze parę książek, Justyna aparat.

Ruszamy, i właściwie już po paru pierwszych godzina wiemy, że w zwartej grupie iść się nie da. Szybko dzielimy się na sekcję sportową, którą prowadzi Karim i sekcję spacerową, którą zamyka Magda. W takim to mniej więcej szyku podążać będziemy przez wiele dni po kamiennych zboczach Karakorum.

Początek trasy to wędrówka wzdłuż rzeki. Spokojny trekking daje możliwość rozkoszowania się przestrzenią. Jeszcze nie ma tylu kamieni, żeby stopy były zmęczone, jeszcze podejścia nie są wykańczające, jeszcze wszystko cieszy i zachwyca.

Słońce dopieka nam okrutnie, omiatając bezlitośnie swymi promieniami, każdy nieosłonięty kawałek skóry. Jeszcze nie wiemy, że za słońcem będziemy na tym trekkingu tęsknić najbardziej.











Po dwóch dniach marszu docieramy do Payiu. To ostatnia zielona osada, w której większość grup zatrzymuje się na dzień aklimatyzacji, bowiem miejsce położone jest na wysokości blisko 3500 m.

Wydeptane ścieżki w krzakach, udeptana ziemia i masa plastikowych toalet świadczą o tym, że turystów tu nie brakuje.

Tutaj też łapie nas pierwszy, przelotny deszcz. Te pierwsze opady są dla nas niemalże niezauważalne, ot parę kropel. Dopiero później, nawet te parę kropel stanie się nie do zniesienie.

Jak wszyscy, tak i my zatrzymujemy się tutaj na aklimatyzacje, zostajemy w Payiu na dwie noce.

Ale nie każdy. Następnego dnia, o poranku, zupełnie dla nas niespodziewanie, wyruszamy z Justyną na samotną wędrówkę, która potrwa dwa dni.

Przedziwnym splotem wydarzeń, magicznym układem gwiazd, pojawia się propozycja marszu poza grupą, z której korzystamy.

Pójdzie z nami lokalny przewodnik, nie mówiący po angielsku, za to niemalże biegający po górach, a także 4 porterów, którzy czuwać będą nam naszym bezpieczeństwem i nad naszymi bagażami. Oni nie mówią po angielsku jeszcze bardziej niż przewodnik.

Już po paru godzinach dochodzimy do lodowca, no i zaczynają się schody, a właściwe kamienie, dużo kamieni, bardzo dużo kamieni. Grunt pod nogami zmienia nam się w lód, przysypany kamieniami. O tym, że jesteśmy na lodowcu przypominają nam co chwilę urwiska tworzące moreny lodowcowe.

Docierając na czoło lodowca Baltoro otwiera się przed nami jeden z najbardziej spektakularnych widoków jakie miłośnik gór może sobie wymarzyć - przed nami strzeliste sześciotysięczne turnie Trango (6286m) i Biaho(6417m).

 


Urdukus

Trango Towers














Zdaniem wspinaczy to jedne z najtrudniejszych ścian do zdobycia.

Spoglądam w górę i moim zdaniem, one są nie do zdobycia, ale wiem, że jestem w błędzie, bo przecież wielu stanęło na ich wierzchołkach.

 



Lodowiec zdumiewa i zachwyca za każdym zakrętem. Justyna korzysta z tych chwil względnej samotności i nie odkłada aparatu niemalże ani na chwilę.

Lubię wtedy spoglądać na jej twarz. Jest szczerze radosna, to płynie gdzieś z głowy, wylewa się na oczy i kończy szczerym uśmiechem. Gdy obserwują ją z aparatem w górach, myślę, że tak właśnie wygląda człowiek, który w sposób ograniczy dotyka swojej pasji, spełnia się, wypełniając się przy tym niczym niezmąconą radością.

A po każdym dobrym ujęciu, podnosi głowę i z wielkim uśmiechem mówi do mnie zadowolona – „No’. I przecież nie trzeba nic więcej. Tzn. mówi coś do mnie jeszcze, a ja usłyszę te słowa, o ile zdążę do niej dotruchtać, bo tempem w podejściach się różnimy.

Po południu łapie nas deszcz, ale nie on będzie najgorszym wspomnieniem tego dnia. Dochodząc już do miejsca noclegu, musimy przejść jeszcze przez wielką, rozległą, szeroką na kilkadziesiąt metrów rzekę lodowcową.

W planie wycieczki była mowa o przekraczaniu rzeki i zalecenie, żeby do jej przeprawy przygotować sobie odpowiednie buty, najlepiej sandały. Polecenie klasycznie zignorowałyśmy i u brzegi rzeki stanęłyśmy przerażone. Bez butów, w skarpetkach, ze spodniami podwiniętymi do połowy uda zaczynamy przejście. Justyna po zanurzeniu stopy stwierdza, że dalej nie pójdzie, nie ma takiej możliwości, woda jest za zimna. Jeden z naszych porterów niewiele się zastanawiając zarzuca sobie moją koleżankę na plecy i pędzi przez tę rzekę ile sił w nogach. Ja natomiast chwytam się dwóch pozostałych Panów, drąc się w niebogłosy z bólu i zimna, kroczę jak paralityk przez lodowcową wodę. Nurt rzeki jest bardzo silny. Niedoświadczona osoba sama sobie nie poradzi.

To wszystko wydaje się sceną z filmu, która trwa bez końca, jednak mija dosłownie parę minut, a my bezpiecznie stoimy już na drugim brzegu. Do obozowiska – Khuburtse, docieramy po zmroku. Wszystko tu tonie w ciemnościach i błocie. Na szczęście nasi porterzy rozstawiają nam namiot, który po tej przygodzie jest dla nas bardzo przytulnym miejscem.

Wydawać by się mogło, że takie przejście przypłacimy co najmniej przeziębieniem. Jednak następnego dnia, oprócz koszmarnych wspomnień lodowatej wody, nic nam nie jest.

Ruszamy w dalszą drogę przeskakując z kamienia na kamień. Tak naprawdę to Justyna skacze, a ja się gramolę niezgrabnie. Wydaje mi się, że to wynika z braku wyobraźni przestrzennej. Po prostu nie widzę ruchów, podczas gdy moja koleżanka świetne potrafi zaplanować każdy kolejny krok.

Tak więc sobie idziemy legendarnym, jednym z najdłuższych lodowców na świecie. Przewodnik podśpiewując, Justyna podskakując, ja potykając się o co drugi kamień.

Co jakiś czas na trasie widzimy kamienne kopczyki, to drogowskazy, znaki wyznaczające szlak, który na kamieniach jest niemalże niewidoczny.

Tego dnia wędrówkę kończymy dość wcześnie, docieramy do obozowiska Urdukas i tu zostajemy na prawie całą dobę, czekając na resztę grupy.

Po dotarciu na miejsce trochę się przepychamy z holenderską grupą, o to, kto, gdzie będzie mieć namiot, w końcu ustępujemy. Niezadowolone lądujemy pod olbrzymią skałą, z mokrym namiotem, w środku deszczu, ale gdy deszcz przestaje padać, a my jakoś się ogarniamy w nowym miejscu, przed naszymi oczami pojawia się Trango tower. Siedząc w namiocie, popijając zieloną herbatę, spoglądamy na zjawiskowe turnie. I tak przez całe popołudnie, a o poranku, całą zabawę zaczynamy na nowo. Czyli pijemy herbatę i gapimy się na skały.

Późnym rankiem dociera do nas część ekipy kuchennej, znak to, że i reszta grupy pojawi się niebawem.

No to jeszcze tylko lunch, już w szerokim gronie nowych – starych znajomych i … Concrodio przybywamy! Inshallah!

 

Gore II



Gasherbrum IV







Masherbrum



No może nie tak od razu na Concordię, bo z tego miejsca, mamy jeszcze prawie dwa dni drogi, ale jesteśmy już prawie, tuż.

Okolica jak w National Geographic - spektakularne widoki na Masherbrum (7821m), Muztagh Tower (7284m), Biarchedi (6,781) i na wprost Gasherbrum IV.

Po drodze podlizuję sobie urwany kawałek lodowca, nie mogąc uwierzyć, że oto kawałek Baltoro rozpływa się w moich ustach. Droga, pomimo swego piękna i wyjątkowości zaczyna się dłużyć. Entuzjazm gdzieś gaśnie, a nogi zaczynają się plątać nie tylko mnie. Skutki zmieniającej się wysokości zaczynają męczyć część grupy.

Czy już pisałam, że prawie codziennie padał deszcz? No właśnie, jeszcze ten deszcz.

W końcu docieramy na miejsce.

Concordia nazywana przez niektórych „salą tronową bogów” wita nas ostatnimi promieniami słońca, bo o dziwo nie pada.

Może już nie będzie padać- Inshallah.

Z Concordii możemy podziwiać ściany aż czterech spośród 14 najwyższych gór świata: K2, Broad Peaku, Gaszerbruma I (8068) i Gaszerbruma II (8035). W ciągu paru godzin można stąd dotrzeć do ich obozów bazowych. My jutro wyruszamy w stronę Broad Peak.

Concordia to zbieg lodowca Baltoro i lodowca Godwin-Austen leży na wysokości 4691 metrów nad poziomem morza. Ciągnie się przez kilometr i to tu docierają wszystkie grupy wspinaczkowe.

Dla niektórych to ostatni punkt treku. Na dalszą wędrówkę nie pozwala organizm i nogi. Przed innymi dwa dni marszu. Staniemy najpierw pod Broad Peakiem, a później przy memoriale Gilkeya. To swoisty pomnik dla tych, którzy zginęli podczas wspinaczki na K2. Pomnik nosi imię Arta Gilkeya, który zmarł na górze w 1953 roku. Memoriał to kamienny kopiec pokryty metalowymi tablicami. Każda tabliczka zawiera informacje o zmarłym wspinaczu.

Droga pod Broąd Peak to kilka godzin marszu po okrągłych kamieniach.

Po kilku godzinach błądzenia po morenach lodowcowych, nasza pomniejszona grupa, rusza w stronę ośmiotysięczników.

Po kilku krokach rozdzielamy się. Jedni idą szybciej, drudzy wolniej.

Ja idę z Olgą (co to robi na siłowni martwe ciągi i inne takie), lądujemy pośrodku tych dwóch grup. Do jednych mamy 5 minut, drudzy mają do nas z 10. Idziemy więc samotnie, mówiąc niewiele. Wędrówka przypomina trochę znikanie. Jakbyśmy gdzieś ulatniały się z mapy świata, zawieszone w przestrzeni pomiędzy grupami. Ten marsz to medytacja, modlitwa i czekanie.

Teraz człowiek jest w stanie pomyśleć o wszystkim. Zrobić rachunek sumienia, zdołować się swoimi życiowymi postępowaniami i wyborami, upaść i zacząć wzrastać. Bo góry budują, powodują, że chce się być lepszym człowiekiem, coś zmieniać, budować na nowo. Zacząć wszystko od początku, ale jakoś może, z innego miejsca.

Mogłabym tak iść i iść. Spuszczam głowę, robię krok i kolejny w przekonaniu, że to jest właśnie mój cel. Te spokojne, wykonywane z dużą cierpliwością kroki.

Olga, pomimo wcześniejszej złości, też łagodnieje. Może też tym marszem wbija się w jakieś zen, w strefy ciepła duszy, o których zapomniała.

Znikamy z mapy, jesteśmy pomiędzy punktami wyjścia i przyjścia, jak dwie kropki, które giną z radaru satelitarnego.

Po kilku godzinach dochodzimy na miejsce. Po dłuższej chwili dociera do nas kolejna część grupy, teraz już wszyscy razem usiądziemy do kolacji i planować będziemy następny dzień.

Jesteśmy w bazie pod Broad Peakiem, jesteśmy w bazie pod Broad Peakiem – muszę to sobie powtarzać co jakiś czas, bo właśnie moje marzenia stają się rzeczywistością. Przegadane tematy się realizują.

Zmrok zapada szybko, a zmęczenie i zimno zmuszają do zagłębienia się w namiot. Nie ma nocnego podziwiania gór.

Broad Peak to dwunasta pod względem wysokości góra na świecie, ośmiotysięcznik zlokalizowany na granicy Chin i Pakistanu, kiedyś nosił nazwę K3.

W tym roku odbyło się kilka szczęśliwych wejść na ten szczyt.

Ośmioro himalaistów z Polski zdobyło tę właśnie górę. Na Broad Peak weszło pięciu uczestników wyprawy Beskid Expedition Team oraz indywidualni wspinacze.

Jako pierwszy informacje o zdobyciu szczytu przekazał Rafał Fronia, zaraz po nim na wierzchołek wszedł Denis Urubko.

Byli tutaj niemal miesiąc przed nami, a dziś my udeptujemy w tym miejscu kamienie.

Nie tylko R. Fronia czy D. Urubko spełnili tego lata swoje marzenie. 22 lipca na szczycie K2 stanęła Monika Witkowska. Została tym samym drugą po Wandzie Rutkiewicz Polką, która dokonała tej sztuki.

Ruszamy i my pod tę górę gór, żeby przypatrzeć się z bliska olbrzymowi.

K2 uchodzi za najtrudniejszy z ośmiotysięczników. Dotychczas na szczycie stanęło niewiele ponad 300 osób. K2 i Annapurna (8091 m n.p.m.) to góry o najmniejszej liczbie wejść i największej liczbie śmiertelnych wypadków.

Trasa do bazy pod K2 prowadzi przez śnieżną część lodowca Godwin Austen.

Przeżycie niesamowite, stąpamy po żywym lodzie. O dziwo pogoda dopisuje, słońce przyjemnie rozgrzewa chłodny poranek. Góry zniewalają swoimi rozmiarami, rozpiętością, surowością i cudownością.

Natomiast K2 to piękno w czystej postaci, nie ma ani jednego błędu w tworzeniu. Wszystko zachwyca a legenda srogości i strome ściany budzą respekt.

Po kilku godzinach docieramy do kopca Gilkeya. Znajdują się tu płyty poświęcone m.in. Wojciechowi Wróżowi (zginął na K2 w 1986 r.), Maciejowi Berbece i Tomaszowi Kowalskiemu (stracili życie na Broad Peaku w 2013 r.).

W pobliżu znajdują się też prawdziwe groby skrywające ciała wspinaczy, dla których góry nie były łaskawe. Od 1982 r. spoczywa tu Halina Kruger-Syrokomska.

Wszyscy czujemy podniosłą atmosferę tego miejsca. Z ostrożnością wyjmujemy aparaty, ściszamy głosy. Niestety świeczniki nie chcą się zapalić. Symbolicznie więc stawiamy je przy Polakach i powoli schodzimy stromym zboczem.

Z tego punktu widać bazę pod K2, która tym razem świeciła pustkami. Wszystkie ekipy wróciły już do domów.

Wracamy i my. Przed nami wiele kilometrów drogi, a do Concordi musimy dojść przed zmierzchem- Inshallah!

Deszcz łapie nas prawie przy namiotach bazowych. Przekleństwa same cisną się na usta. Kamir mówi, że w całej jego długoletniej karierze alpinisty i przewodnika nie zdarzało się, żeby na wysokości 5000 m padał tak długo deszcz i nie spadł ani jeden płatek śniegu.

Przy kolacji zapada decyzja, że ze względów na trudne warunki atmosferyczne nasza droga powrotna nie odbędzie się wcześniej zaplanowana trasą, czyli przez przełęcz Gondogoro. Niektórzy przyjmują informację z rozczarowaniem, inni ze złością, część z ulgą.

Widać przełęcz nie miała być naszą przygodą tym razem. Pewnie opatrzność przygotowała dla nas inne atrakcje, o których jeszcze nie wiemy. Nic bowiem, nie zdarza się przypadkiem.

Z doświadczenia wiem, że droga wiodąca tą sama trasą nigdy nie jest taka sama. Z drugiej strony zawsze wszystko wygląda inaczej. Inne rzeczy dostrzegamy, na inne zwracamy uwagę.

Do powrotu podchodzę z entuzjazmem. Chcę się umyć, rozciągnąć wygodnie na czystym łóżku, napić się zimnej coca – coli, bo o piwie w tym kraju nie ma mowy, i zjeść coś ze smakiem. Stęskniłam się za cywilizacją, choć przecież wcale mi jej nie brakuje.

W drodze powrotnej wciskam książki do mojego dużego bagażu. Zauważyłam, że torbę niesie osiołek, więc pewnie parę książek nie zrobi mu różnicy, a dla mnie to wielka ulga.

Prawie nic nie przeczytałam. Nie było czasu i sił. Wieczorem, po wielu godzinach marszu, zapadałyśmy się w ciepłe śpiwory, słuchając kropel deszczu odbijającego się o ściany namiotu.

Kilka razy sięgnęłam po książkę Susan Sontag pt „O fotografii”. Jej rozważania sprawiły, że bardziej się rozglądałam, obserwowałam, mniej uwieczniałam.

Zauważyłam, że Justynka działa podobnie. Zanim zdecyduje się na wyciągnięcie aparatu mija wiele czasu. Zdjęcia robi z jakąś rozwagą, spokojem. Nie ma w niej nic z raptowności użytkowników aparatów w telefonach.

Wracamy powoli, odznaczając z radością kolejne punkty noclegowe.

Ostatnią nocy na szlaku mamy spędzić po drugiej stronie Payiu, na przeciwległym brzegu rzeki. Trasa łatwa, przejście spokojne. Lunch jemy w okolicach bazy wojskowej. Popaduje, ale już nikt nie zwraca na deszcz uwagi. Nagle za naszymi plecami rozlega się ogromny hałas i olbrzymi huk. Zeszła lawina, osunęła się ściana i raczej do miejsca noclegowego nie dojdziemy.

Jednak Karim, należący do facetów, którzy się  łatwo nie poddają, ciągnie nas w stronę osuwiska, żeby przekonać się, że sytuacja jest na tyle niebezpieczna, iż o żadnym przejściu nie ma mowy.

Wracamy do Payiu, ale jak skoro stoimy na przeciwległym brzegu rzeki, a tu nie ma mostu, ani kładki, ani koni, które pomogłyby nam w przeprawie. Musimy wracać skądś przyszliśmy, czyli na lodowiec, bo to pod nim płynie rzeka. Powrót na lodowiec, przejście nieoznakowanymi szlakami i dojście do Payiu zabiera nam wiele godzin.

Na miejsce dochodzimy po zmroku. Nasze bagaże, namioty i porterzy są w zupełnie innym miejscu, im udało się przejść drogę jeszcze przed zejściem lawiny.

Zapada decyzja o noclegu na miejscu. Nikt nie chce iść nocą po górach.

Wciskamy się więc do małej, osmolonej izdebki zabierając miejsce mężczyzną, którzy opiekują się obozowiskiem.

Miejsca mało, nas dużo. Atmosfera robi się napięta. Ludziom puszczają nerwy. Justyna podsypią, ja przy ścianie obok ćwiczę sztukę cierpliwości. Siedząc w kucki, w myślach rozprostowuje nogi. Obserwują ludzi. Podziwiam tych, którzy w takich warunkach zasypiają bezproblemowo, pochrapując smacznie.

Współczuje tym przeziębionym, z kaszlem i osłabieniem. Im przecież jest jeszcze ciężej.

W środku nocy zjawia się Karim, który wraz z kilkoma porterami przyniósł nasze bagaże i mesę. Do niej przenoszą się najbardziej niecierpliwi. Ja przynoszę śpiwór, którym udaje nam się przykryć trzy osoby i tak skulone, przytulone, ale w cieple i z głową pod dachem zapadamy w krótki sen.

Poranek upływa na ożywionych dyskusjach na temat wczorajszego dnia.

Ciekawe, ile minie czasu, aż się wszystko w ludziach uspokoi, aż te złe emocje wygasną.

Dla mnie było to kolejne górskie doświadczenie. W górach niczego nie zaplanujesz do końca, nie przewidzisz wszystkiego. Czasami nie można walczyć, trzeba się poddać biegowi zdarzeń i z pokorą patrzeć, gdzie się dojdzie.

I to już prawie koniec naszej przygody w Karakorum. Musimy jeszcze dojść i dojechać do Askole, a stamtąd do Skardu.

Góry żegnam spokojnym spacerem wzdłuż rzeki. Idę podśpiewując. W końcu na zbocza gór mogę popatrzeć maszerując, zadzierając głowę wysoko do gór. Ostatnie dwa tygodnie to było kroczenie konia. Szłam ze spuszczoną głową przyglądając się każdemu kamieniowi leżącemu pod nogami. Obserwacja gór była możliwa tylko w czasie postojów.

Wracamy wymordowane, wyjałowione ale za to bardzo szczęśliwe.

Kilka razy w czasie tej wędrówki niemalże namacalnie obcowałyśmy z legendą i historią. Widziałyśmy najpotrzebniejsze góry. Wypełniły nas one znowu po brzegi, dając poczucie ogromnego spełnienia.

Jednak po kilku dniach od powrotu zaczyna gnębić mnie jakieś uczucie pragnienia. Wszystkie zmysły zostały w czasie wędrówki zaspokojone, jednak w głębi mam przekonanie, że dusza ciągle pozostaje głodna i spragniona. Szukam czegoś ulotnego, wewnętrznego opanowania, które nie przychodzi.

Dzisiaj już wiem, że tak przejawia się tęsknota, która raz ożywiona nigdy nie gaśnie.

Człowiek tęskni do uczuć pierwotnych. Czystej miłości, prostych, przyjaznych międzyludzkich relacji, za słońcem i wewnętrzną równowagą. To wszystko można odnaleźć w wędrówce, bo przecież to droga jest celem.






K2






Broad Peak Base Camp 4,850m





K2 8,611 m

Broad Peak 8,051m

Concordia 4,691m


Komentarze

Popularne posty