Namaste – pokłon drodze





Czy zdarzyło Wam się kiedyś zrobić jakąś potrawę z przepisu, tylko dlatego, że w książce kucharskiej był ładny obrazek, nazwa brzmiała zachęcająco a sposób przygotowania nie wydawał się zbyt trudny?



Jasne, że tak! Wielu z nas ma za sobą takie kulinarne doświadczenia, które dość często kończą się katastrofą. Okazuje się, że od początku z przygotowaniem potrawy jest coś nie tak. Niby wszystkie składniki mamy, przygotowane i nastawienie do pracy odpowiednie, a jednak w czasie wykonywania zadania wszystko idzie nie tak jak powinno. Efekt końcowy daleki jest od zadawalającego. To co przygotowaliśmy nie ma nic wspólnego ze zdjęciem, które widzieliśmy w książce, o walorach smakowych nie wspominając.



Bardzo podobnie było z naszą ostatnią wyprawą w Himalaje.



Miałyśmy piękny, odważny plan. Zdjęcia gór znalezione w intrenecie zachęcały do przygotowań i snucia szerokich planów wycieczkowych. Właściwie wszystko miałyśmy przygotowane do wyjazdu na Island Peak, jednak z tych planów nic nie wyszło.



Zimą 2018 roku podjęłyśmy decyzję, że w maju 2019 wchodzimy na górę znajdującą się na wysokości 6189 m.n.p.m. Wiadomo, że do takiej wyprawy potrzebny jest dobry przewodnik. My sięgnęłyśmy po tego z najwyższej półki. Postanowiłyśmy, że pojedziemy z Ryszardem Pawłowskim, naszym czołowym himalaistą, zdobywcą ośmiotysięczników, który takie wyprawy organizuje. Ustaliłyśmy termin wyjazdu i rozpoczęłyśmy przygotowania. Trochę nam się w głowach nie mieściło, że weźmiemy miesięczny urlop i wyjedziemy na tak długo. Wszystko miałyśmy zaplanowane, bilety do Nepalu kupione. Niestety w ostatniej niemal chwili okazało się, że koszty wyprawy są zupełnie inne niż sugerowała to reklama wyjazdu umieszczona w intrenecie. Trochę złe, trochę rozczarowane musiałyśmy z wyjazdu na Isalnd Peak zrezygnować.



Nie wiedziałyśmy jeszcze, że ten wyjazd pełen będzie zmiany planów, posłuszeństwa względem zaistniałych sytuacji i długą lekcją pokory.



Oczywiście z podróży w Himalaje nie zrezygnowałyśmy. Miałyśmy już bilety lotnicze, załatwione urlopy i zbudowaną wielomiesięcznymi treningami formę.



Po krótkiej naradzie ustaliłyśmy, że jedziemy w region Dolpo, robimy piękne kółko w górach zaliczając kilka przełęczy powyżej 5000 m.n.p.m. Trek długi, wymagający, a więc wiedziałyśmy, że wyzwanie niebagatelne. Miałyśmy dużo czasu na wędrówkę. Podjęłyśmy odważny plan przejścia Lower i Upper Dolpo.



W góry tym razem pojechałyśmy w trzy – Justynka, Joasia, o której już kilkakrotnie na tym blogu pisałam, bo to nasza wieloletnia przyjaciółka i ja. Do Katmandu leciałyśmy przez Dubaj. Przed wylotem, który wydawała nam się bajecznie ułożony, bo przesiadki zarówno w jedną jak i w druga stronę zabierać miały około 4h, czekała nas kolejna zmiana. Linie lotnicze odwołały jedno połączenie do stolicy Nepalu i dostałyśmy od Fly Emirates 9 godzin postoju.



W związku z tym, że miałyśmy kilka godzin czekania na samolot z Dubaju do Katmandu, postanowiłyśmy zwiedzić to najbardziej luksusowe miasto na świecie. Z wydostaniem się z lotniska do centrum nie miałyśmy żadnych problemów. Jest tam super połączenie metrem. Trochę oszołomione podróżą, trochę upałem jaki zastał nas w tym mieście, niemalże wpadłyśmy do największego centrum handlowego – Dubai Mall. Znajduje się tu około 1200 sklepów, lodowisko i olbrzymie akwarium/oceanarium. O sklepy dosłownie się otarłyśmy przytłoczone ilością ludzi, wśród nich duża część to Polacy i Rosjanie. I tak jak szybko weszłyśmy tak wyszłyśmy, lądując przed najwyższym budynkiem na świecie Burj Khalifa. Z plecakami, w spodniach trekkingowych i sportowych koszulkach wyglądałyśmy przy tej luksusowej budowali jak z innej bajki, tak też się czułyśmy. Zrobiłyśmy kilka pamiątkowych zdjęć i postanowiłyśmy zaszyć się w jakieś przytulnej knajpce, czekając, aż słońce przestanie mocno prażyć. Po południu udałyśmy się na wybrzeże, z okien metra oglądając Buji Al. Arab – czyli jeden z najbardziej luksusowych hoteli na świecie, w kształcie żagla. Po kilku przesiadkach dotarłyśmy także do jednej ze sztucznie usypanych wysp -Palma Jumeirah, gdzie mogłyśmy oglądać przepiękny zachód słońca i podziwiać kolejny super hotel Atlantis The Palm. Wieczorem z radością wróciłyśmy na lotnisko, a rano wylądowałyśmy w Katamandu. Mieście tak różnym od Dubaju, że porównywanie jest niemożliwe i całkowicie bez sensu.



Dubaj polecamy oczywiście wszystkim tych którzy lubią przepych, luksus i high life, my jednak uciekamy w góry.






Katmandu wita nas upałem i kurzem- jak zwykle zresztą. Ale wita również znajomą już dla nas dynamiką, specyficznym orientalnym zapachem, hałasem, zgiełkiem ulic i obietnica górskiej przygody. Nie przypuszczałam, że wracać tu będziemy tak często, i że każdy wyjazd z Katmandu rodzić będzie olbrzymią ochotę powrotu w to miejsce. Wzruszam się głęboko na widok znajomych sklepików i knajpek, znajomych sklepikarzy i naszego agenta turystycznego o imieniu Nabo. Wdzięczna jestem losowi, że daje mi możliwość przebywania w tym magicznym miejscu, które przenosi mnie zawsze w jakiś inny wymiar. Lądując w Katmandu mam poczucie jakbym zaczynała żyć innym życiem. Wiem, że trwać to będzie zaledwie chwilę, tyle ile zajmie przejście wyznaczonego treku, ale daję się ponieść temu odczuciu i na ten czas zapomnieć o wszystkim co za mną.



Nieważne jak mocno byśmy w głowie układali idealne obrazy swoich planów, jak bardzo próbowalibyśmy przygotować się na różne warianty zdarzeń, jak dokładnie przygotowywalibyśmy się na nieprzewidziane wypadki, rzeczywistość zawsze jest różna od tych wyobrażeń. I choć miałyśmy wcześniej ustalona trasę naszego przemarszu to jeszcze w Kamandu okazało się, że musimy ją dość mocno zmienić, bo na części szlaku leży jeszcze śnieg, przełęcze są pozamykane. Zakaz wstępu obowiązywał nie tylko turystów, ale również lokalnych mieszkańców. W tym roku w tym regionie Himalajów zanotowano największe opady śniegu od 16 lat. Po raz kolejny bardzo zawiedzione i rozczarowane, ze smutnymi minami wzięłyśmy mapę do ręki, aby z naszym przewodnikiem Narajanem, ustalić nową trasę trekkingu.



Region Dolpo jest nazywany ostatnią enklawą kultury tybetańskiej, gdzie religia i obyczaje przypominają te z Tybetu sprzed chińskiej inwazji.




Do roku 1996 obcokrajowcy mieli zakaz podróżowania po Upper Dolpo, co pozwoliło zachować unikalność kulturalną regionu. Po dziś dzień, warunkiem dostania się do Upper Dolpo jest zorganizowanie niemal samowystarczalnej wyprawy.



Dolpo to region tybetańskiego buddyzmu, z 700 letnim klasztorem Shey na czele. Dwa razy do roku, pielgrzymi odbywają religijną pielgrzymkę „korę” dookoła Kryształowej Góry – znanej też jako młodszy brat Góry Kailash w Tybecie. Dolpo to również jedno z niewielu miejsc na świecie gdzie pre-buddyjska, szamańska religia Bön jest nadal żywa,



Region jest naturalną ostoją dzikiej przyrody: błękitnych owiec, jeleni, himalajskich lisów, świstaków, orłów, sępów, po najrzadsze wielkie koty – pantery śnieżne (irbisy).












Trekking przez Dolpo jest wymagający. Nie ma tam infrastruktury turystycznej. Wszystko to co będziemy mieć na szlaku zabieramy z miasta Dunaj, do którego dostanie się zajęło nam dwa dni. W czasie tej krótkiej podróży w głąb Nepalu również spotkała nas niespodzianka, która opóźniła nasze wyjście w góry o jeden dzień. Okazało się, że samolot który miał nas przetransportować z Nepalgunj do Juphal popsuł się, naprawa trwała 24h, a my siedziałyśmy przez ponad dobę w mocno mało atrakcyjnym pokoju hotelowym, uciekając od 34 stopniowego upału jaki panował na zewnątrz. Po 48 godzinach docieramy w końcu do Dunaju, skąd zabieramy namioty. Spędzimy w nich następne trzy tygodnie. Organizujemy karawanę, która składać się będzie z 6 mułów i jednego małego konika. W góry pójdzie z nami kucharz, a także dwóch porterów, którzy przez 21 dni w koszach, na plecach, dźwigać będą całe wyposażenie kuchni wraz z dwoma benzynowymi kuchenkami. Na bardzo prymitywnym sprzęcie kucharz – czarodziej, przygotowywać nam będzie trzy posiłki dziennie. Idzie z nami również chłopak, o niesamowitej muskulaturze, który opiekować się będzie naszymi zwierzętami. Właściciel mułów, którego nazywać będziemy Winnetou. Bezsprzecznie kojarzył nam się on z tą książkową postacią pięknego, silnego Indianina. Oczywiście idzie z nami również nasz przewodnik, który był jak piewca złych informacji, bowiem jak się okazało plany musiałyśmy zmienić jeszcze nie raz.



W góry wyruszamy całą karawaną. Muły niosą namioty, wyżywienie dla nas i dla zwierząt. Prowiantu ma wystarczyć dla wszystkim przez trzy tygodnie. Jak się później okazało w workach był głównie ryż, mąka, niezliczona ilości zielonego groszku w puszce, a jeszcze więcej niż groszku było makaronu muszelki, który jadłyśmy prawie codziennie. Były też ziemniaki podawane nam na różne sposoby, płatki owsiane na śniadanie, jajka i parę innych drobiazgów, którymi od czasu do czasu zaskakiwał nas kucharz.



Trekking w Dolpo wiedzie przez niemal bezludne tereny. Tylko co jakiś czas napotykamy na Tybetańczyków, którzy przyszli w ten region gór na okres letni. Rozbijają olbrzymie namioty i mieszkają w nich, aż do pierwszych śniegów. Żyją w bardzo prymitywnych warunkach, choć organizują sobie codzienność na parę miesięcy tak jakby mieli tam już zostać na zawsze. Mają wszystko co niezbędne do przetrwania. Trochę jedzenia, wodę z rzeki i prąd z baterii słonecznych. Ich cały świat zamyka się w jednym namiocie z maleńkim piecykiem pośrodku. A może jest zupełnie inaczej, może ich cały świat leży u ich stóp, a oni jako wolni ludzie gór witają każdy dzień patrząc na szczyty Himalajów. Ograniczeni jedynie warunkami atmosferycznymi wiodą spokojne życie pośród skalnych urwisk.



Wychodząc z Dunaju mamy jeszcze nadzieje na przejście choć jednej przełęczy. Niestety już drugiego dnia marszu dowiadujemy się, że wszystkie przełęcze w rejonie Dolpo są zasypane śniegiem i nie ma szans na ich przejście. Narajan, nasz przewodnik, mami nas nadzieją, że może jak dojdziemy wyżej, wiadomości będą dla nas lepsze, śnieg się roztopi na tyle, że taka przeprawa będzie możliwa. Naszą ostatnią nadzieję rozwiewają napotkani Czesi, którzy schodzili już z góry i którzy podobnie jak my mieli smaka na przełęcze w Upper Dolpo. Czesi podpowiadają nam alternatywną trasę wiodąca przez wioskę DhoTarap na piękny szczyt Jhyarkoi La.









Korzystamy z tej podpowiedzi i przez kilka dni pniemy się pod górę we wskazanym przez Czechów kierunku. Właściwie powinnyśmy być złe na los, rozczarowane ciągłymi zmianami i generalnie niezadowolone z takiego obrotu sprawy. Jednak z dnia na dzień, a właściwie z godziny na godziny oswajamy się z sytuacją, zaczynamy dostrzegać możliwości jakie daje nam zmiany trasy, a po kilku dniach przyjmujemy wszystko co nas spotyka z wielką radością. Pod nogami skały, obok przepiękne urwiska, nad nami palące górskie słońce, a przed nami całe piękno najwyższych gór świata. Na trasie nie ma prawie turystów. Za to przez szlak przewijają się niezliczone ilości mułów transportujących towary handlowe. Niewątpliwą atrakcją dla nas są stada kóz wypasanych na skalistych zboczach. Takich ilość kóz jak na tym szlaku nigdy w życiu nie widziałam. Mijamy również ludzi taszczących w góry, na plecach przeróżne przedmioty. Spotykamy pana, który niósł na ramieniu 3 metrową rurę, zupełnie jakby przed chwilą wyszedł z jakiegoś sklepu. Byli również chłopcy, ze zwojami blachy falistej na plecach, wykorzystywanej do budowy dachów, i ludzi z olbrzymimi gumowymi rurami, które wykorzystuje się w Himalajach do transportu wody z rzek.



Po kilku dniach zaczynamy przyzwyczajać się do namiotów. Oswajamy sobie rutynę popołudniowych rytuałów. Najpierw kucharz z Narajanem i Winnetou rozbijają dla nas namioty. Później my je zasiedlamy, rozkładamy śpiwory, ciuchy na noc. Odprawiamy potrekingową toaletę, która sprowadza się jedynie do wytarcia ciała mokrymi chusteczkami. Dodać tutaj trzeba, że w czasie całego treku tylko raz, po 10 dniach miałyśmy możliwość umycia się wodą. Pół wiadra ciepłej wody, dostarczyło nam nieznanych dotąd radości.



Po całodziennym marszu – góra – dół, wszak Himalaje to nic innego jak wędrówka pod górę, a później z góry, w namiocie niemalże padamy ze zmęczenia. Przebrane w suche cichy, wyszorowane chusteczkami, zapadamy w letarg, oczekiwanie na kolacje. Ciała miota spazmatyczne zimno wynikające z przemęczenia organizmu. Trawmy w bezruchu, pozwijane w śpiwory, wpatrzone w żółty sufit namiotu. Po cieplej kolacji dynamika w namiocie się zmienia. Jest nam dużo cieplej, zjadłyśmy zupę i jakieś coś na drugie, wypiłyśmy szklankę goręcej czekolady i herbatę – jest dobrze. Zmęczenie odchodzi. Czas na relaks. Czytamy, tzn ja czytam dziewczyny słuchają. W sumie przerobiłyśmy trzy pozycje – Weronika Kostyrko „Tancerka i zagłada. Historia Poli Nireńskej”, Jerzy Kisielewski „Pierwsza woda po Kisielu” i „Z głowy” Janusza Głowackiego. Wszystkie świetne. Po głośnym czytaniu przenoszę się do swojego namiotu. To straszny moment, z ciepłych pieleszy przechodzę do wychłodzonego obszaru. Organizuje sobie noc, najpierw pod śpiwór wkładam ciuchy, które ubiorę jutro, żeby były cieple rano, później wchodzę w śpiworowe prześcieradło, następnie wsuwam się do śpiwora, nakładam czapkę, bo przez głowę ciepło ucieka, wkładam korki do uszu, żeby nie słyszeć porannych dzwonków mułów, nakładam latarkę czołówkę i … czytam, aż zasnę. W tym swoim odosobnieniu zagłębiam się w książkę autorstwa Artura Domosławskiego pt ”Wykluczeni”.



Ranek w górach wita nas zawsze chłodem. Zanim jednak wygramolimy się, ze śpiworów słyszymy głos jednego z porterów, który codziennie przynosi nam do namiotu ciepłą herbatę, po herbacie dostajemy malutką miseczkę cieplej wody do wymycia zębów. Po paru dniach odkrywamy, że najefektywniej brud spod paznokci usuwa pranie ręczne. Tak więc w tych miseczkach pierzemy rano skarpety, ciesząc się czystymi rękami przez kilka godzin. Wieczorem takiej ciepłej wody już nie dostajemy. Nie dziwi nas to, wszak wszystko co jest nam podawane na ciepło musiało być zagrzane na kuchenkach benzynowych. A benzyna wnoszone jest w góry przez nasze muły.



Po kilku dniach docieramy do DhoTarap. To wioska, która liczy sobie kilka set lat, i w której przez ten czas niewiele się zmieniło. Domy wglądają jakby nikt ich przez lata nie ruszał, zastygłe bryły, ułożone misternie z kamieni znalezionych nieopodal i tylko niewielkie panele słoneczne świadczą o tym, że rozwinięta cywilizacja jednak istnieje. W tym miejscu zatrzymujemy się na jeden dzień. To czas na odpoczynek dla zwierząt i wszystkich członków tej niezwykłej karawany. Spacerujemy po wiosce, odwiedzamy przyległe osady i zaglądamy do pobliskiej szkoły, którą wiele lat temu wybudowali Francuzi, i która do tej pory utrzymuje się z zagranicznych dotacji. Mamy możliwość zabawy z dzieciakami. Trzy i cztero latki chwytają nas mocno za ręce, chcą się wygłupiać, tańczyć. Częstujemy je czekoladkami. Miałyśmy przygotowane miłe prezenty dla lokalnych dzieci, lecz niestety jak wszystko na tej wyprawie ... coś poszło nie tak, torba z prezentami zgubiła się w drodze z Katmandu w góry.



























Dzieciaki jednak cieszą się z tych paru słodyczy, które mielą w buzi radośnie. Gładzą nas długo po rękach. Nasza biała skóra jest dla nich wyjątkowym zjawiskiem biologicznym. Cieszą się z każdego ciepłego gestu, biegając wokół nas radośnie wymachują swoim lunchem. A w lunchowym woreczku – garnuszek ugotowanego ryżu. Tylko tyle. Umorusane i szczęśliwe twarze dzieci na długo zostaną w naszej pamięci, a do zdjęć z nimi wracać będziemy bardzo często. W wiosce znajduje się około 300 letnie sanktuarium buddyjskie, skryte w starej budowli, do którego klucza strzeże bardzo stary mnich. Mnich tak dobrze schował klucz, że sam miał problemy z jego znalezieniem. W końcu udaje nam się zajrzeć do środka buddyjskiego miejsca modlitw. Mnich nie pozwala sobie robić zdjęć. Według wierzeń każde zdjęcie zabiera kawałek duszy.








Wędrujemy tym płaskowyżem przez pół dnia, ocierając się o stare gompy. Kolejnego dnia czeka nas największe wyzwanie tej części treku, wchodzimy na Jhyarkoi La 5440 m.n.p.m. Idziemy całkiem sprawnie, rytmicznie pokonując kolejne wzniesienia. Nie ma tu wyznaczonego dla turystów szlaku, idziemy więc drogą wydeptaną przez zwierzęta. Pokonując strumienie, skały, błoto, docieramy do granicy śniegu, tu wędrówka staje się już powolna i ciężka. Joasia od intensywności światła odbijającego się od śniegu traci na pól dnia wzrok. Wcale nie przeszkadza jej to piąć się coraz wyżej. Na górze robimy trochę pamiątkowych zdjęć i zaczynamy schodzić, z Asia pod pachą. Na dole czeka nas niespodzianka. Nasz kucharz na patelni upiekł szarlotkę – jak tego dokonał – tajemnica kucharza.




























Droga powrotna do Dunaju mija nam szybko. Części trasy prawie nie rozpoznajemy, jakby z drugiej strony wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Do Dunaju niemalże się wleczemy, bo upal osłabia nasze moce przemarszowe. Na końcu dnia wielka radość, kąpiel w pół wiaderku wody.

Z Dunaju ruszamy w stronę jeziora Phoksundo. To najgłębsze, najwyżej położone jezioro w Himalajach, które ma 145 metrów głębokości, a leży na wysokości 3610 m.n.p.m. mieniąc się odcieniami turkusu i ultramaryny. Miejscowa ludność wierzy, że jezioro powstało, gdy złośliwy demon zatopił wioskę, żeby ujawnić to miejsce Guru Rinpoche (Padmasambhava).
















Docieramy tam bez trudu, w 4 dni. Nad jeziorem rozbijamy obozowisko na jeden dzień i przez długie godziny rozkoszujemy się widokami.
















Południowa część Dolpy jest hinduistyczna, natomiast północne obrzeża tego regionu to tereny kultury tybetańskiej i buddyjskiej, a nawet religii Bön uważanej za pierwotną religię Tybetu, która w chwili obecnej praktykowana jest już tylko w dwóch wioskach. Legenda głosi, że Dolpa to Beyul, jedna z ukrytych dolin, święte miejsce tradycji buddyzmu stworzone przez Guru Rinpoche, przypominające raj i stanowiące schronienie dla praktykujących buddyzm.

Północne obrzeża Dolpy zamieszkałe są przez lud rolniczy Rokpa i lud koczowniczy Drokpa pochodzący z Tybetu. Obszary te przez większość roku odcięte są śniegiem od reszty Nepalu a ludność żyje w najwyżej na świecie położonych wioskach, pośród górskiej i ascetycznej scenerii.

Pomału żegnamy się z tym tajemniczym, tybetańskim regionem w zachodnim Nepalu - Dolpo. Żyją w nim Tybetańczycy trudniący się od wieków prowadzeniem przez Himalaje karawan jaków z solą z Tybetu i zboża z południa Nepalu.

To była piękna wyprawa, w towarzystwie zwierząt i zaledwie kilku osób oderwałyśmy się od świata na trzy tygodnie. Wzmocnione doświadczeniami, z radością wracałyśmy do Katmandu. Po wielu dniach postu i ascetycznego życia spragnione byłyśmy warzyw, czystego łóżka, gorącej kąpieli i wina.

Góry szlifują, wygładzają rozbuchaną, roszczeniową naturę człowieka. Czasami trzeba wyruszyć w długą drogę i wszystko sobie dokładnie zaplanować, a następnie krok za krokiem zmieniać te plany, skręcać w innym kierunku i rezygnować z zamierzonych celów. Wtedy może się okazać, że cel był zupełnie gdzie indziej niż nam się wydawało.



Wyprawa w rejon Dolpo to była znakomita lekcja pokory. Okazuje się, że nie zawsze trzeba się z życiem zmagać, walczyć z jego przeciwnościami. Czasami wystarczy się podać wiatrowi, dać się ponieść. Spokojnie poczekać, gdzie nas życie zabierze, może okazać się, że ma dla nas dużo lepsze rozwiązania niż my to sobie założyliśmy.

Komentarze

Popularne posty