Siła jest kobietą

 Dziewczyny na himalajskim szlaku


To był wariacki pomysł. W miarę realizacji projektu szaleństwo przedsięwzięcia rosło, a wraz z nim obowy. Bo jak tu nie mieć obaw, gdy zabieramy w najwyższe góry świata dużą grupę dziewczyn, z którymi spędziłyśmy przed wyjazdem zaledwie parę godzin, na organizacyjnych rozmowach.


Tak to sobie wymyśliłyśmy z Justyną - robimy dużą kobiecą grupę i jedziemy w Himalaje. Zebrać ponad dziesieć pań, nie było trudno, a w miarę zbliżania się daty wylotu liczba chętnych niebezpiecznie rosła. Niestety w pewny momencie musiałyśmy powiedzieć dość, bo nie starczyłoby miejsc w górach na taką ilość osób. Ostatecznie do Nepalu poleciałyśmy w czternastkę. Czternaście dziewczyn, a każda jedzie z innymi wyzwaniami, oczekiwaniami, z innym bagażem życiowych doświadczeń, których choć skrawek chce zostawić w górach.


W górach każdy szuka czegoś innego. Jednych Himalaje kuszą wysokimi szczytami, urokliwymi przełęczami i bajkowymi, surowymi widokami. Są tacy, dla których liczy się tylko droga. Iść jak najdłużej, jak najdalej, jak najwyżej, chcą zatracić się w tej drodzę. Są też tacy turyści, którzy w górach szukają pięknych momentów, ulotnych chwil, które da się zatrzymać na uroczych zdjęciach. Starają się zamknąć ten piękny świat w szklanym obiektywie. Dla mnie taki wyjazd to przede wszystkim szansa na duże porządki - w głowie. Czas kiedy ma się możliwość na spokojny rachunek sumienia, na przeanalizowanie życiowych zysków i strat, rozprawienie się z przerośniętym ego i zweryfikowanie swoich prawdziwych potrzeb. Takie porządki, pod koniec wedrówki dają niezwykłe rezultaty. Człowiek zaczyna odczuwać to co ważne, czyste i przejrzyste - czyli wolność, szczęście i spokój.


Wyjazd wyznaczyłyśmy na początek października, ale przedtem, setki pytań, masa smsów i cała góra wątpliwości zarówno ze strony uczestniczek wyprawy jak i nas - organizatorek.


Przed wyjazdem wszyscy życzyli nam powodzenia, szczęśliwego powrotu, no i wszyscy obstawiali jak szybko ta przypadkowa grupa dziewczyn się rozpadnie i pokłóci.

Do przejścia miałyśmy trase Langtang Velley, to region Himalajów, który bardzo dotklwie odczuł skutki trzesienia ziemi w 2015 roku. To właśnie w tym regionie zeszła największa lawina skalna, zabierając ze soba cała wioskę, która znikęła pod tonami kamieni.


Dolina Langtangu to rejon czesto niedoceniany przez turystów szukających interesujących szlaków w Nepalu. A jednak to właśnie ten szlak należy do jednych z najładniejszych himalajskich dolin. W 1976 roku utworzono tutaj Park Narodowy Langtang.


Nazwa Langtang pochodzi od tybetańskich słów lang - jak i dhang -podążać za kimś. Legenda głosi, że tę himalajską dolinę przy granicy z Tybetem odkrył buddyjski mnich poszukując jaka, który mu uciekł. Dzisiaj spokrewnieni z Tybetańczykami Tamangowie zamieszują dolinę Langtangu hodując m.in jaki i słyną z wytwarzanych tu doskonałych serów.


Z stolicy Nepalu - Katmandu wyjeżdżamy pełne entuzjazmu i radości. Niestety po 10 godzinach ekstremalej jazdy małym autobusem, nastroje mamy oklapnięte, wysiadamy zmęczone i przybite. Okropnie długa jazda, a przecież pokonałyśmy zaledwie 150 km. Drogi w Nepalu to niemażle osobny rozdział opowieści. Dróg asfaltowych praktycznie tam nie ma. Ścieżki wiodą stromymi zboczami. Drogi są bardzo wąskie, a samochody i ciężarówki balansują nad przepaściami. Dla jadących taką trasą po raz pierwszy to mrożąca krew w żyłach przygoda. Do tego drogowego daramtu dochodzą jeszcze lawiny górskie i błotne, które bardzo często blokują drogi, zasypując przejazd głazami i niszcząc to co dopiero zostało naprawione.


Po przydługiej podróży autbusem, pełnej zjawiskowych widoków docieramy do Syabru Bensi. Przed nami blisko dwutygodniowa wędrówka przez subtropikalne lasy i malownicze wioski, z buddyjskimi świątyniami i stupami. To rejon zamieszkały głównie przez Tamangów, ludzi o tybeatńskim pochodzeniu , a więc spotkania z czarującymi, radosnymi i pełnymi ciepła osobami. Przez kilka dni przechodzić będziemy przez wysokogórskie łąki i malownicze wioski. Na trasie codziennie mijamy muły i jaki obarczone przeróżnymi ładunkami. To właśnie w ten sposób odbywa się górskie zaopatrzenie tej doliny. Muły dostarczają do wiosek produkty pierwszej potrzeby. Przynoszą również alkohol, papierosy i... butle gazowe, dzięki którym prowadzenie kuchni staje się znacznie łatwiejsze. Często mijamy również tragarzy z koszami na plecach, w plastikowych klapkach na bosych nogach. Większość ludzi chodzi tam w klapkach, również nasi porterzy, którzy taszczą za nami bagaże.


Niosą również olbrzymi, aluminiowy czajnik, w kórym codziennie gotowć będą dla nas wodę, aby była pewność, że woda jest czysta i dobrze zagotowana. Tego nawet same sobie byśmy nie wymyśliły. To nasz przewodnik Uttar, człowiek z sercem na dłoni, zadbał o taki szczegół.





Pierwszy dzień wędrówki to dla większości uczestniczek dzień najgorszy. Trasa w górę doliny dała wszystkim w kość. Długie przejścia i przewyższenia wyczerpały dziewczyny. Ale to właśnie wejście na trasę daje wyobrażenie o rozmiarach doliny Langtang.


Po kilku dniach docieramy do wsi Langtang, gdzie podejścia łagodnieją, a dolina wyraźnie się rozszerza. Pokazują się ośnieżone szczyty, a drzewa ustępują miejsca łąkom, na których pasą się konie i jaki. Ta wioska to jedno z miejsc w Nepalu, które najbardziej ucierpiało w czasie trzęsienia ziemi w 2015 roku. Zginęło tu kilkaset mieszkańców tych terenów i kilkunatu tursytów, a góry na zawsze pochłonęły dużą część tej osady. Po lawinie pozostała wielka, biała wyrwa w skale i olbrzymia rzeka kamieni, pod kórymi na zawsze zostali mieszkańcy Langtangu. Swoista dolina śmierci, gdzie wiatr niesie buddyjskie mantry, a cisza i spokój krążą nad głowami turystów.


W końcu dochodzimy do wioski Kyanjin Gompa, ostatniej zamieszkanej osady na szlaku. Tutaj zatrzymamy się na kilka dni .


Najpierw wyruszamy na aklimatyzacyjną górę Kyanjin Ri (4773 m), żeby nastepnego dnia było nam łatwiej wchodzić na Tsero Ri, a to już 5000 mn.p.m. Jest to 110 szczyt Ziemi.





Jeszcze tylko 108 gór i dojdziemy na Everest, ale póki co przed nami duże wyzwanie, wspinaczka na Tsero Ri.


Wyruszamy przed świtem, bez śniadania, z lękiem w sercu czy wszystkie damy radę. Dla jednych będzie to przypięczętowanie dobrej formy, nad kórą pracuje się przez cały rok, dla innych sprawdzian swoich fizycznych i psychicznych możliwości. Jak już wielkrotnie pisałam, cytując doświadczonych himalaistów - góry to nie tylko sprawność fizczyna, ale także umiejętność radzenia sobie ze swoją psychiką.


Na początek przeprawa przez rzeczkę z oblodzonymi jeszcze o tej porze dnia kamieniami. Przejście nie trudne, ale kamienie bardzo śliskie i kilka z nas ląduje butami w lodowatej wodzie. W tych mokrych butach trzeba będzie spędzić prawie cały dzień, bo wspinania mamy około 5 godzin, a później jeszcze droga powrotna. Na szczęście za chwilę wschodzi słońce, które łaskawie przyświecać nam będzie cały dzień, umilając tym samym niełatwe podejście.


Za plecami cały czas będziemy mieć Langtang Lirung (7227 m n.p.m.), po lewej stronie oba wierzchołki Kyanjin Ri (4773 i 4600 m n.p.m.), gdzie dzień wcześniej wspinałyśmy się w ramach aklimatyzacji .


Na szczyt docieramy w miarę możliwości, jedne szybciej drugie wolniej. Końcówka grupy gramoli się uparcie na górę niemalże kamień po kamieniu. Możliwość zobaczenia szczęliwej i zapłakanej twarzy ostatniej dziewczyny z grupy na szczycie góry, było dla mnie niemalże taką samą radością, jak zobaczenie chorągiewek modlitewnych powiewąjących na wierzchołku Tsero Ri.



Po złapaniu oddechu i całej masie pamiątkowych zdjęć, rozwieszamy i my modlitewne chorągiewki dziękując duchom góra za pomyślne wejście.


Przed nami uczta. Zaczynamy od czekoladek i jajek na twardo, kończymy na kokosowych ciasteczkach i przysmaku tej wycieczki czyli polskich, przepysznych kabanosach. I choć za kiełbasami z Justynką nie przepadamy, to musimy przyznać, że kabanosy na szczycie himalajskiej góry smakują wybornie.


Jest i uczta dla oczu i zmysłów. Przed nami Langtang Lirung i Kinshung (6781 m n.p.m.), masywne wierzchołki Shalbachum (6707 m n.p.m.) i Yansa Tsenji (6567 m n.p.m. A to tylko niekóre z wierzchołków otatczających Tsero Ri. Jest też masa pomniejszych gór i pagórków, lodowców i śnieżnych ścian. Naprawdę jest się czym zachwycać. Schowane za skałe, na wierzchołu góry spędzamy ponad godzinę ciesząc się każdą chwilą i widokiem.


Radość na górze jest wielka, bo dla wiekszości dziewczyn to rekord życiowych wysokości. Choć przecież nie o bicie rekordów tu chodzi, nie o sportowe wyniki. Tu gra idzie o siebie samego. O umiejętność głębszego postrzegania, o głebokie wrażenia i umiejętność dostrzeżenia życiowych barw. Jeżeli pojawi się jednak chęć rywalizacji, to najpierw trzeba zmierzyć się z samym sobą, a jak wiemy taki wyścig jest najcięższy.


Góry dają piekną perespektywę. Jakże inaczej wygląda nasza codzienność z perespketywy 5000 m n.p.m, jak małe są te sprawy wielkie, jak my wydajemy się ulotni i krusi w obliczu objęć śnieżnych szczytów.


Kto na górze czuł tylko zmęczenie, zadyszkę i ból głowy, ten wszystkie uczucia schował do plecaka i pomału wyciąga te górskie nici w domu. Góry zostają w głowie i w sercu na całe życie. A kto umiętnie bedzie wił górskie doświadczenia temu wrażeń wystarczy na długo. Trzeba tylko dobrze je przeplatać z czasem, żeby starczyło na wiele dni. Wtedy jest także szansa, że dobrą, górską myślą można będzie się z kimś podzielić.To myśli najczystsze, bo powstałe z dala od fałszerstw codzienności, daleko ponad zgiełkiem miasta, w głowie wolnej od trosk powszedności.


Skoro się weszło trzeba zejść. Najpierwa ze szczytu, a później pomału z gór. Zejścia w górach są najtrudniejsze. Po pierwsze po długich dniach wędrówki zaczyna nas atakować zmęczenie. Bolą nogi, ciążą buty, a kijki, które przez wiele dni służyły pomocą, zaczynają przeszkadzać. Trudno jest się pożegnąć z górami, obrócić się do nich plecami i rozpocząć spacer w dół. Wtedy zawsze rodzi się niepewność - czy napatrzyłam się wystarczająco, czy mi tego widoku w głowie wystarczy na jakiś czas? Co zrobić, żeby myśli tam poczęte i zdobyte doświadczenia nie uleciały zbyt szybko? Jak żyć, tam na dole, żeby nie zmarnować mocy gór?


Trzeba nauczyć się pielęgnacji życia, zachowania ulotnych myśli i momentów. Trzeba nauczyć się, pielęgnować przeżycia i nowe znajomości, żeby wszystko nie runęło jak lawina.


Aby uniknąć powtórek, wracamy trochę inna trasą. Odwiedzamy inne schroniska, choć mam wrażenie, że jemy ciągle to samo. Nasza dieta składała się głównie z jajek gotowanych na twardo i ziemniaków. Oczywiście nie zawsze i nie codziennie. Do śniadania oprócz jaj była jeszcze owsianka, a w pewnym momencie pojawił się pudding ryżowy. Lunche to głównie zupy. Największą popularnością cieszyła się lokalna zupa, nazywana sherpa soup.To zupa czosnkowa z dużą ilością warzyw i nepalskich, lanych klusek.


Zaś kolacja to przede wszystkim frytki, frytki i np. pizza na tybetańskim placku z kapustą. Był oczywiście dalbat czyli tradycyjna nepalska potrawa, w skład której wchodzi głównie ryż i zupa z soczewicy. Nie mogę nie wspomnieć o makaronie, który przez wiele dni był jednym z głównych składników kolacji.


Na szlaku spotykamy głównie wycieczki francuskich emerytów, którzy czasu mają dwa razy tyle co my, a więc wędrują niespiesznie. Co jakiś czas mijaliśmy młodzież, przybyłą dosłownie z całego świata. Przemierzali oni dolinę Langtang w dwie, trzy osoby. Samotnie, bez porterów i przewodnika, z plecakiem i mapą. Wydawali się trochę w tych górach zagubieni, jakby przyszli zaliczyć szlak, przemierzyć jak najszybciej wyznaczoną trasę. Milczący, zmęczeni, nie pozdrawiali przechodzących turystów - może nikt im nie powiedzial, że trzeba mówić dzień dobry. Biegli po górach ze słuchawkami w uszach. Może muszą się wybiegać, żeby za jakiś czas ze spokojem przemierzyć kolejny szlak. Mimo ich zamknięcia, fajnie było na nich patrzeć, z taką nutką zazdrości. Oni mają jeszcze 20, 30, a może 40 lat więcej czasu od nas na chodzenia po górach.


Przedostani nocleg okazuje się świętem na trasie, na które mocno zapracowałyśmy. Wędrówkę rozpoczęłyśmy jak zawsze, wcześnie rano i gdy zatrzymałyśmy się w południe na lunch, przed nami wyrosła piękna góra, na wierzchołku której rozlewała się wioska. Góra była daleko przed nami, a wioska jawiła się jak osada nie do zdobycia.Okazało się, że to właśnie tam musimy dojść przed zmrokiem. Myślałyśmy, że Uttar żartuje. Weszłyśmy w tropikalny las i zaczęłyśmy wspinaczkę pod górę. Potem w dół i pod górę i w dół i w górę i znowu w górę. Po kilku godzinach dotarłyśmy do upragnionego celu. Na szczycie czekał na nas Langtang View Hotel- bez wątpienia najbardziej luksusowe miejsce w jakim spałyśmy. Granitowe schody, czyste pokoje z wykafelkowanymi łazienkami w zachodnim stylu. Łóżka z białą pościelą i ciepła wodą w kranach. Cud malina, takie luksusy to w Himalajach rzadkość. Zazwyczaj łóżka są zrobione z desek, śpi się w śpiworze, ciepła woda dostępna jest jedynie przy dużym szczęściu, a ubikacje... pojedźcie, zobaczycie:)


Wyszorowałyśmy się w hotelu Langtang, wytaplałyśmy się w ciepłej wodzie, włosy umyłyśmy, a do kolacji zamówiłyśmy wino. To rzadki trunek w górach. Częściej można kupić lokalną whisky lub piwo.


Ale nie te niespodziewane luksusy były najmilsze,a dziewczyna, młoda Tybetanka, która prowadziła ten hotel. Lokalna nauczycielka, która pomału zaczyna uświadamiać dziewczynom ich prawa. Uczy szacunku do siebie. Prowadzi edukację seksualną. Wszystko oczywiście w ramach swoich możliwości. Od razu zyskała nasze poparcie i skradła nasze serca.


Do Katmandu wracałyśmy tym samym autobusem, choć droga nie była już tak męcząca. Jechałyśmy znacznie krócej. Poza tym wiedziałyśmy co nas czeka i jakoś mogłyśmy się psychicznie do tej podróży przygotować. Poza tym znałyśmy już siebie nawzajem. Nie była to już tylko grupa przypadkowych dziewczyn, ale grupa, która przeszła razem przez himalajski szlak.


Góry jednoczą ludzi. I choć na początku wszystkie miałyśmy obawy czy ta grupa się nie rozwali, wracając w głowach miałyśmy już tylko szczerą sympatię do siebie. 14 kobiet to dużo, mogły wyniknąć różne sprzeczki i konflikty. Mogłyśmy podzielić się na grupy i nie odzywać się jedna do drugiej. Nic takiego się nie stało. Codziennie, z olbrzymią radością siadałyśmy do jednego stołu, dzieląc się posiłkami. Codziennie z nowym zapałem stawałyśymy skoro świt na górskim szlaku. Pomagałyśmy sobie nawzajem w trudnych momentach i tańczyłyśmy z porterami przy kolacji. Słuchałyśmy swoich histori i zwierzeń. Dzieliłyśmy się przeżyciami i spostrzeżeniami. Przez dwa tygodnie budowałyśmy w sobie siłę i spokój. Zdecydowanie i radość. Rosłyśmy zdobytymi, górskimi doświadczeniami. Wszak siła jest kobietą !


Gdy po przyjeździe do Toronto usiadłyśmy przy wspólnym stole okazało się, że 14 to nie taka duża grupa jak wydawało nam się na poczatku października.

Komentarze

Unknown pisze…
Agata/Justyna - dzieki za zorganizowanie tej niesamowitej wyprawy. Cytujac Ciebie, napatrzyłam się wystarczająco, tego widoku w głowie wystarczy mi na dlugi czas, żeby myśli tam poczęte i zdobyte doświadczenia nie uleciały zbyt szybko wystarczy przeczytać twoje wspomnienia, lub spotkać sie jeszcze raz ze wspanilą 14-stką!!! Takiej grupy, jak nas 14-scie to na swiecie nie ma!
Unknown pisze…
Wspaniala relacja z niezapomnianej przygody. Poetycka momentami ale pelna ciekawych faktow.
Glos... szkoda gadac . Po prostu gwiazda. Zdjecia Fantastyczne. Eh, wogole znowu chacialoby sie tam znalezc. Dzieki



Unknown pisze…
Pani Agatko pani glos to plasterek na dusze : dziekuje za cudowna opowiesc i wspaniale zdjecia :czekam z niecierpliwoscia na nastepne opowiesci
Anonimowy pisze…
Napatrzylam sie, nasluchalam i nabralam ogromnej ochoty na taki wyjazd! Przepieknie Agatko!

Popularne posty