Polowanie na łosia

Mamy wakacje, które jak wiadomo, sprzyjają podróżom i ogólnej radości odpoczynku na świeżym powietrzu, z dala od całorocznych obowiązków. Wakacje to czas beztroski i frywolnych przedsiewzięć, to również najgorszy czas dla rodziców. Dwa miesiące bez szkoły, z dzieciakami w domu.
Dobrze jak uda się je gdzieś pozapisywać, na zajęcia zorganizowane w mieście, wysłać na obóz, do dziadków, do znajomych, na wycieczkę pod czujnym okiem wychowawców, wtedy jakoś dwa miesiące przelecą. Gorzej jak nie ma takiej możliwości, bo bacia z dziadkiem mieszkają dwie ulice od nas, zajęcia w mieście są nudne i drogie, a obóz już dawno przestał bawić nasze przemiłe dzieciaki. Wtedy trzeba wyjazd letni zorganizować samemu. Najlepiej nad wodę, wiadomo wtedy jest zajęcie. Ulokowanie gówniaków na plaży na kilka dni to świetne rozwiązanie. Cały dzień można wtedy na takiej plaży poprzebywać - zamek z piasku zbudować, i do wody, tunel, a poźniej do wody, forteca z piasku i znowu do wody i tak przez tydzień. Rodzic wykończony, ale dzieciakom się nie nudzi. Generalnie dzieciakom się nie nudzi do czasu, bo w końcu i im zaczyna dokuczać tyłek obtarty piaskiem, lekko spieczone plecy, a i woda już nie cieszy tak jak przed tygodniem.
Może więc rodzinne zwiedzanie? Do takiego wyjazdu trzeba się jednak solidnie przygotować, wyznaczyć cel, wytyczyć trasę, zary- sować wstępny budżet, załatwić urlop i przekonać malców, że to będzie wyjazd życia, bo cóż może być piękniejszego dla dziesięciolatów niż zwiedzanie muzeów, wystaw, kościołów i innych zabytków.
Nie można zapomnieć o fakcie naistotniejszym, że mamy wakacje, więc ludzi wszędzie pełno, oni też w sposób najrozsądniejszy z możliwych chcą spędzić wakacje. Tłumy przelewające się przez plaże, tłumy na deptakach i w muzeach. Tłumy w kolejce po lody i do publicznych toalet. Ludzi pełno, drożyzna wakacyjna atakuje z każdego kąta, a do tego... dzieciaki.
Rodzice dzieci w wieku szkolnym przerabiają koszmar wakacji co roku, marząc o tym, żeby dzieci podrosły i w końcu zajęły się same swoim wolnym czasem. Ale do tego momentu pozostało jeszcze kilka dwumiesięcznych wakacji. Co ciekawe dzieci w tym czasie w ogóle nie zauważają męki i starań rodziców. Wyjazdy zorgazniowane to norma, obóz letni z kajakowymi atrakcjami - coroczna tradycja, dwutygodniowe szwędanie się po okolicy bez celu, całkiem fajne, szczególnie jak ma się naście lat.
Wiadomo jednak, ze współczesny rodzic, to rodzic starający się, ambitny, taki który wakacje planuje z wyprzedzeniem, dopinając szczegóły urlopu na ostatni guzik. Zanim wyjedzie już czuje się wyjazdem zmęczony i myśli o powrocie do codziennej rutyny.
Są jednak rozwiązania stare jak świat, nie wymagające żadnego spięcia i wielkich nakładów finansowych. Wyjazdy, które cieszą tak samo rodziców jak i dzieci. To wycieczki do lasu. Te wypady, zarowno jednodniowe jak i dłuższe biwakowanie na łonie natury, wpływa kojąco na wszystkich członków rodziny.
Dla mieszkańców Kanandy letni wyjazd pod namioty to niemalże obowiązek. Do lasu jeżdżą wszyscy, każdy ma swoje ulubione jezioro, swoje ulubione trasy i miejsca. Bardziej wymagający i zamożni od lat mają domki letniskowe, w których spędzają każdy wolny weekend, zabierając znajomych i ich dzieci, oczywiście.
Mamy, które na codzień poświęcają się wychowywaniu dzieci, mają do perfekcji opracowne trasy w parkach przylegających do Toronto. Warto jednak choć raz do roku wyrwać się choć trochę dalej niż 30 km, za miasto.
Najlepsze miejsca namiotowe w parkach prowincyjnych rezerowane są już zimą, a od pierwszego majowego długiego weekendu, do lasów położonych na północ od stolicy Ontario ciągną tłumy wielbicieli natury.
Lato w Kanadzie jest krótkie, więc trzeba wykorzystać wszystkie słoneczne dni, tak żeby nie zmarnowała się żadna ciepła chwila.
Ja również od lat mam swój ulubiony park, ulubioną trasę i ulubione jezioro. Przyszedł taki moment kiedy moim dzieciom przestało wystarczać siedzenie na plaży i zaczęły pragnąć czegoś więcej niż eksplorowania dawno już odkrytych farm i parków. Pewnego lata postanowliśmy pojechać do parku prowincyjnego Algonquin, na krótki rekonenesans, a później wyjazdy te przekształciły się w regularne wakacyjne wypady.
Nie jedzie się długo, co już liczymy na plus każdej wycieczki. Po trzech godzinach wita nas olbrzymi znak wjazdowy i wielka flaga. Od tego momentu zaczyna się nasza leśna przygoda.
Nie jesteśmy na tyle odważni i zaawansowani biwakowo, żeby chodzić z plecakiem po lesie i obozować w całkowitej głuszy gdzie popadnie. Wybieramy te zorgazniowane miejsca kempingowe, ale i tak przecież jesteśmy w Algonquin!
Park powstał w 1893 i jest najstarszym parkiem prowincyjnym w kraju. Naliczono tu ponad 2,400 jezior, a rzeki i strumienie wiją się na długości 1,200 km. Zachwyca nieprzebrane bogactwo, ogromna różnorodność przyrody. Same drzewa (kilkadziesiąt rodzimych gatunków, w tym cedry, cztery gatunki sosny, trzy świerka i pięć klonu) tworzą mieniącą się magią zieleni i życia, gęstą, szumną, pachnącą żywicznie przestrzeń. Park Prowincyjny Algonquin to kwintesencja kanadyjskiego pejzażu. Jest to najstarszy i największy rezerwat w Ontario, w tym roku obchodzi 125-lecie istnienia. W głąb parku można wyruszyć pieszo lub wypożyczonym kajakiem.
Samych szlaków kajakowych jest tu 2400 kilometrów. Park ma swoją unikatową faunę i florę. Żyje tu 272 gatunki ptaków i 53 gatunki ssaków. Zaskakująco wiele jest grzybów. Rośnie ich tu ponad 1000 różnych gatunków.
Jeden z najbardziej znanych kanadyjskich malarzy pejzażystów, Tom Tomson, który zainspirował powstanie słynnej Grupy Siedmiu, w Algonquin spędził lwią część swojego artystycznego życia, przenosząc na płótna piękno tutejszego krajobrazu. Tu także, w niewyjaśnionych okolicznościach, zmarł na Canoe Lake.
Prace Toma Tomasa można cały czas oglądać w Algonquin. Kubki, koszulki i magnesy na lodówkę z jego pracami to popularne pamiątki, do nabycia w lokalnych sklepach.
Mam swój ulubiony park, ulubioną trasę i ulubione jezioro - to Algonquin. Kajakarstwo, piesze wędrówki, jazda na rowerze czy wędkarstwo - każdy znajdzie coś dla siebie.
Najlepiej oczywiście jak ktoś łowi ryby bądź też przemierza lasy i jeziora na canoe wtedy atrakcji w onatryjskim parku znajdzie tak wiele, że wakacji nie starczy.
Gorzej jak ktoś ryb nie łowi, a jezioro lubi oglądać z brzegu - co wtedy?
Trzeba wybrać się na polowanie, wszak dzikiego zwierza w Algonqiun pod dostatkiem. No nie, nie myślę tutaj o tradycyjnym polowaniu z bronią palną i całym tym myśliwskim cyrkiem. Zwierzyna zachwyca mnie tylko w postaci bardzo ożywionej. Od lat w Algonquin urządzamy sobie polowania z aparatem. Nikogo nie ranimy, a emocji nie brakuje, szczególnie wtedy, kiedy wyruszamy aby upolować łosia.
Tych majestatycznych zwierząt jest w całym parku kilka tysięcy. Najłatwiej zobaczyć je na przełomie maja i czerwca, choć w miesiącach letnich łoś jest również zauważalny, ale trudniej. Przede wszystkim ze względu na gęste listowie. Łosie kręcą się w pobliżu autostrady #66, która przecina park z zachodu na wschód. To trudne polowanie, liczy się nie tylko refleks, ale również trzeba mieć szczęście, żeby zwierzę zauważyć w bujnej zieleni. Są tacy, którzy od lat przyjeżdżają tutaj w nadziei na zobaczenie, choć przez moment tego majestatycznego zwierza i co roku odjeżdżają rozczarowani wynikiem fotograficznego polowania. Wygląda na to, że mamy dużo szczęscia, bo łosia udaje nam się poobserwować za każdym razem gdy odwiedzamy Algonquin. Widok i wrażenie olbrzymie, bo i zwierzak duży.
Spoglądając na łosia z okien sachodu od razu czuje się , że ma się do czynienia z wielkim majestatem. Taka obserwacja zwierza, przypomina trochę podglądanie ludzi na ulicy z za firanki. To tak jakby wchodziło sie na chwilę w zupełnie inny, cudzy świat. Najczęściej mamy okazję podglądać mamę łosia, czyli klępę. Kilka lat temu łosica goniła swoje dziecko przez środek autostrady #66, a za nią grupka ludzi z aparatami.
Kolejnym wielkim zwierzem, które zamieszkuje park jest niedźwiedź. Na każdym kroku można spotkać ostrzeżenia przed nimi, a także instrukcje jak zachować sie w przypadku bliskiego spotkania ze zwierzakiem, którego zupelnie błędnie osowiliśmy w zbiorowej wyobraźni, nadając mu postać puchatego misia. Niedźwiedzia na przestrzeni wielu lat, widzieliśmy raz. Grzebał sobie w ziemi na poboczu, po przeciwległej stronie ulicy, dokładnie na przeciwko sklepu Two Rivers. Małego niedźwiadka zwabiły pewnie zapachy rozchodzące się ze sklepu. Po kilku latach zorientowaliśmy się, że to jedno z ulubionych miejsc niedźwiedzi, które systematycznie odwiedzają te rejony, licząc na jakiś smaczny kąsek pozostawiony przez turystów. W samym parku jest około 2000 niedźwiedzi.
Wieczór w parku jest magią. Kiedy leży się w namiocie, dawno po zapadnięciu zmroku słychać dzikie ptactwo fruwające na jeziorem, słychać pomrukiwania małych gryzoni i oczywiście świst komarów. Choć na te ostatnie ludzie znaleźli skuteczne środki owadobójcze.
W tym roku w Algonquin mieliśmy istną plagę chipmunków, po polsku zwanych pręgowcami. Taka mała upierdliwa wiewióra, niemalże żywcem wyjęta z kreskówki Chip'n' Dale. Gryzonie łaziły po nas jak tylko zasiedliśmy na krzesełkach, chodząc bezkarnie po kolonach i ramionach. I o ile na początku było to urocze, pod koniec pobytu stawało się męczace. Wydawało mi się, że jesteśmy traktowani przez chipmunki w sposób wyjątkowy, mamy dobre orzeszki i suszone owoce. Miałam nadzięję, że to nasz zapach, zapach ludzi kochających naturę przyciąga ich do nas, nic błędniejszego. Po powrocie z lasu zobaczyłam, że facebook zasiany jest zdjęciami Kanadyjczyków w lesie, którzy przez pręgowców są traktowani w taki sam sposób jak my, bardzo po przyjacielsku. Do czasu, aż nie skończy się jedzenie wystawiane im na ręce.
Oczywiście taki wyjazd nie byłby kompletny bez przemierzania leśnych szlaków. Tych w Algonqiun jest całe mnóstwo. Można wybrać się na półgodzinny bieg pod górę, żeby ze skały zobaczyć panoramę parku, gdzie zieleń ciągnie się aż po horyzont, ale można wybrać też długie, wielogodzinne trasy, które prowadzą wzdłuż jezior, tam bobrowych, leśnych strumyków i całego bogactwa parków. Te szlaki lubię najbardziej. Mało na nich turystów, za to dużo ciszy i spokoju. To właśnie wtedy można nauczyć dzieciaki radości natury. Popatrzeć na motyle, posłuchać żab, troche się zgubić w lesie, poprzebywać w miejscu gdzie ciszę przerywają tylko odgłosy natury.
A wieczorem ognisko i znowu walka z komarami. Wieczorem w Algonquin można również pójść do leśnego teatru. I nie mam tu na myśli nocnego podglądania przyrody. Raz na jakiś czas, w samym środku lasu prezentowana jest, na prawdziwej scenie, historia parku. Studenci bardzo solidnie podchodzą do zadania, a oglądanie wydarzeń z lat minonych z gwiaździstym niebem nad głową to niezapomniane przeżycie.
Park Algonqiun zmienia się. Coraz więcej tu turystów, którzy szukają jedynie fajnego tła do zdjęcia. Szybki wypad, dużo fotek i szybki powrót. Park najpiękniejszy jest jesienią, kiedy wszystko mieni się odcieniami czerwieni, żółci i pomarańczy. Niestety wtedy to miejsce przeżywa najazd azjatyckich wycieczek i przebywanie w parku zaczyna być koszmarem. Tłum obdziera las z tajemnicy. Nadzieja w młodzieży, która najczęściej przyjeżdża tu na krótki, kilkudniowy wypad. Wieczory to oczywiście imprezy do rana, ale w ciągu dnia ubierają oni trekingowe buty, biorą kajaki, cannoe i zanurzają się w las.
Wakacje, nawet te z dziećmi mogą być przyjemne. Trzeba tylko maluchów nauczyć wrażliwości, ciekawości świata, z cierpliwością opowiadać o rozwoju motyli, o kijankach i małych żabkach, pokazać czaplę w locie. Trzeba przełamać w sobie niechęć do wiosłowania, wynająć canoe i chociaż raz, na środku jeziora usłyszeć dziewiczy dźwięk Kanady czyli ptaka - loon w locie. A jak do tego uda sie upolować łosia, którego piękną fotografię zawiesimy nad łóżkiem po powrocie, wtedy nie będzie problemu ze zorganizowaniem kolejnych wakacji. Bo za rok­ znowu pojedziemy do Algonqiun.

P.S.
Tym razem zdjęcia autrstwa Anoniego Kusznirewicz

Komentarze

Popularne posty